Irracjonalne
lęki towarzyszą mi praktycznie codziennie. Każdy je ma. To te
głupie myśli i natręctwa, które wywołują strach i dziwny
niepokój.
Boję
się, że zdarzy mi się jakiś wypadek, na przykład samochodowy, a
ja będę nieogolona albo będę mieć niedopasowaną bieliznę i
wszyscy to zobaczą. Przeraża mnie myśl, że ratownicy/lekarze
zwrócą na to uwagę.
Albo,
że umrę nieogolona i pracownicy kostnicy będą się ze mnie śmiać,
a patolodzy sądowi obgadywać.
Boję
się, że przez wyciek gazu albo dwutlenku węgla umrę we śnie. A
nie lubię mieć w nocy otwartych okien.
Irytują
mnie otwarte drzwi w pomieszczeniach. Szczególnie w nocy. W nocy
drzwi od pokoju muszą być zamknięte. A te wejściowe już w ogóle.
Najlepiej na wszystkie zamki. Bo boję się włamania albo napadu.
Ale
zamykanie się na wszystkie spusty wzmaga mój strach przed tym, że
w razie pożaru, ratownikom nie uda się mnie na czas uratować, bo
tak się zabarykadowałam.
Myśl
o pożarze wywołuje też lęk dlatego, bo nie wiem, czy dałabym
radę wynieść wszystkie cenne dla mnie rzeczy. I przeżyć. Boję się, że zostanę wciągnięta i zmasakrowana przez ruchome schody. Boję się, że będąc w jakimś dużym i pełnym ludzi pomieszczeniu, na przykład parkingu podziemnym, sufit nagle zacznie się walić, a ja nie będę miała nawet możliwości ucieczki. Boję się, że idąc ulicą, zostanę zaatakowana przez nożownika. W Toruniu już były takie przypadki. Ale nie boję się żyć. Czy to nie irracjonalne?
Podobno ludzie inteligentni nigdy się nie nudzą i zawsze znajdą sobie zajęcie.
No to ja muszę być jakaś wybitna.
Aby dostarczyć sobie rozrywki i wypełnić czymś poranki, zakupiłam kalendarz adwentowy. No, właściwie to tata mi go kupił. Mama się sprzeciwiała, mówiąc, że mam dwadzieścia dwa lata, nie jestem dzieckiem i powinnam dojrzeć.
To zabawne mamo, że jeszcze w tym samym tygodniu powiedziałaś, że nie jestem gotowa na małżeństwo lub macierzyństwo, bo jestem jeszcze dzieckiem.
Także dziękuję Ci bardzo, że dzięki Tobie mam problemy z określeniem własnej tożsamości.
Zdecyduj się kobieto, bo mnie wykańczasz.
Ale wracając. Będąc w sklepie, skorzystałam ze specjalnej umiejętności Córeczki Tatusia "Zrób słodkie oczka i namów na zakup." Tym oto sposobem kalendarz wylądował w koszyku. Warto zaznaczyć, że były dwa wzory tematyczne, a ja dla utrudnienia wybrałam ten bardziej kolorowy. Lubię wyzwania, lubię mierzyć wysoko, poćwiczę spostrzegawczość. Tak.
Od tamtego czasu, codziennie rano jem jedną czekoladkę. Ale zanim do tego dojdzie, muszę odnaleźć odpowiedni numerek. I jest to niezwykle czasochłonne. Mam wrażenie, że z każdym dniem, ten proces się wydłuża. Cyferki są małe i porozrzucane bez żadnego ładu i składu. Bawię się przednie, kiedy tak szukam odpowiedniego numeru. Nie ma oczywiście mowy o tym, bym zjadła czekoladkę spod innej cyferki. Myślę, że wtedy mogłoby dojść do zachwiania czasoprzestrzeni albo końca świata. Ta druga opcja jest nawet kusząca, ale niedługo idę do teatru i naprawdę chcę zobaczyć ten spektakl, więc wolę nie ryzykować.
Codziennie rano tracę minuty na szukaniu właściwej czekoladki. A kiedy już w brodzie Mikołaja, na choince albo na prezencie znajdę ten pożądany, otwieram kwadratowe okienko i z satysfakcją oglądam wzór na małej czekoladce. Czuję się wtedy jak królowa świata. Oczywiście spóźniłam się przez to w poniedziałek na zajęcia, ale było warto.
Jeszcze tylko siedemnaście dni.
Pewnego dnia, na pierwszym roku studiów, napisałam do przyjaciółki sms'a. Ona stwierdziła, że czuła się, jakby czytała post na blog i już wtedy podsunęła mi pomysł, by się tym zainteresować. Zostało mi to w głowie, a wiadomość zapisałam. Mimo zmiany telefonu, udało mi się zachować jej treść. Postanowiłam ją teraz wrzucić.
Co sprawiło, że obudziłam się po 6 i to całkowicie wyspana? Nie mam pojęcia. Nawet wstając na zajęcia, nie budzę się tak wcześnie.
Zasnęłam stosunkowo późno. Bawiłam się telefonem testując systemowe aplikacje. Natrafiłam na darmowe fragmenty audiobooków. Postanowiłam przesłuchać "50 Twarzy Greya". "Może będzie jakaś fajna scena seksu" (Czasem jestem naprawdę głupia.)
Wątpiłam w to, biorąc pod uwagę, że był to trwający nieco ponad godzinę pierwszy rozdział. Nie umiałam przyśpieszyć, więc słuchałam tak długo, aż zasnęłam. I kiedy obudziłam się rano, byłam pewna, że to na chwilę. Że zaraz znów zasnę, ale nie. Poczułam przemożną potrzebę napicia się. To był błąd, gdyż chwilę później zachciało mi się siusiu, ale lenistwo i pragnienie pozostania w łóżku, które było moim ciepłym schronieniem, nie pozwoliły mi się ruszyć. Sięgnęłam po telefon. Postanowiłam dokończyć to, co zaczęłam przed włączeniem audiobooka. To było dobre posunięcie, gdyż znalazłam niezwykle ciekawy fragment książki kryminalnej, który pochłonęłam jakby to była paczka Haribo. Nienasycona zaczęłam przekopywać komórkowy Internet w poszukiwaniu darmowych książek, jednak bez większego skutku.
Ola nie idzie na zajęcia, a ja leżę, słucham rocka i przez zapchany nos oddycham tak głośno jakbym chrapała. Zamieniam się we własną matkę.
Chyba już nie zasnę.
To będzie długi dzień
Mżawka.
Śpieszący się ludzie. Sygnalizacja świetlna. Dźwięki miasta. I
ja. Idę szybko. Zawsze chodzę szybko. Chodzenie wolno mnie męczy.
Ale teraz idę naprawdę szybko, bo jest zimno. Najbardziej w ręce,
bo ja przecież nigdy nie mam rękawiczek.
Spoglądam
na prawą dłoń. Ściskam w niej płytę i dwie kartki. Nawet nie
wiem po co. Chyba po prostu chcę mieć pewność, że są. Że są
namacalne. Tak jak namacalna jest moja zazdrość o mini serniczki.
Chciałabym,
żeby była to płyta z kolędami Budki Suflera. Nawet Zenek
Martyniuk wydaje się teraz w porządku. Ale to tylko wyniki mojego
prześwietlenia płuc. Powinnam odebrać je już dwa tygodnie temu,
ale przecież wyjechałam z miasta, a potem po powrocie z Gdyni byłam
chora.
Prawa
dłoń mnie szczypie. Nie wiem, czy to od zimna, czy to może ta
płyta tak mnie pali. Patrzę przelotnie na wyniki krwi.
„Bo
chuda jesteś i nic nie żresz!” – słyszę głos wściekłej
mamy
Jak ona
może w ogóle tak mówić? Jestem szczerze oburzona! Powinna użyć
stwierdzenia „(...) nic nie jesz.” Dlaczego ona posługuje się
tak potocznym słownictwem? Ja bym tak nie mogła.
Znów
spoglądam na wyniki i próbuję sobie przypomnieć treść
orzeczenia medycznego, w którym tak skupiono się na moim lewym
płucu.
„A
prącie. Najwyżej umrę.”
Wpadam
na pomysł, by wziąć udział w programie „W czym do trumny?” To
moja, lepsza wersja programu „W czym do ślubu?”
„Bilet
do Piekła 2.0 już mam w portfelu, także jestem ustawiona.”
Nagle
przypominam sobie, że wcale nie mam go w portfelu. Jest w moim
zeszycie na książkę.
„Zeszyt
na książkę.”
Nie mam
pewności, czy uda mi się ją kiedykolwiek skończyć, ale tak, jest
to zeszyt na książkę. Taki ładny, niebieski. Dostałam go we
wrześniu na dwudzieste drugie urodziny.
Jestem
już na przystanku. Mój autobus chyba właśnie odjechał, ale to
nic. Mam czas. Poza tym, nic nie dzieje się bez przyczyny.
Siadam
na ławce. Zawsze korzystam z okazji, żeby sobie usiąść. Teraz
szczególnie, bo w muzeum dość się nastałam.
Na
przystanku nie ma zbyt wielu ludzi, bo większość właśnie
odjechała. Została jedna kobieta. Prawdopodobnie ma ponad
pięćdziesiąt lat. Nazywam ją Teresa. Teresa stoi. Mam nadzieję,
że nie będzie jechała tym samym autobusem, bo jakby nie było,
jest dla mnie konkurencją w walce o miejsce siedzące.
Jest
cicho i spokojnie. Nic się nie dzieje. Prawie jak w tej piosence,
którą śpiewaliśmy w teatrze.
Lewą
dłoń trzymam w kieszeni płaszcza. Prawa wciąż ściska wyniki.
Już jej nie czuję. Mam wrażenie, że zaraz odpadnie mi nadgarstek.
Jestem praworęczna, więc świetnie się składa. Już nie mogę się
doczekać, aż będę opowiadać niezręczne żarty. A w pracy będę
mówić, że wcześniej na tej ręce trzymałam tacę i doprowadziłam
się do takiego stanu, że musieli mi ją amputować.
„Byłaś
Attitude Princess. Co się z Tobą stało?”
Nie
potrafię konkretnie odpowiedzieć na to pytanie. Wiem tylko, że
Attitude Princess zmarła zeszłej zimy.
„Iskander
powiedział kiedyś, że nie zna tak pozytywnej osoby jak ja i czasem
w pracy przypominał sobie nasze rozmowy albo motywujące e-maile,
które mu pisałam. Mówił też, że jestem zabawna. Tak, to było
wtedy jak Elisabeth wspominała jak odgrywałam Samarę Morgan i że
to było takie realistyczne i upiorne.”
Samara
Morgan. Bardzo lubię ją odgrywać. Świetnie wychodzi mi też
granie reakcji czarnoskórej matki szóstki dzieci, która po
odjeździe autobusu widzi swój nowy dom. To rola życia.
Zaczynam
przebierać nogami. Może byłoby mi teraz łatwiej, gdybym słuchała
muzyki. Muzyka jest lekiem na wszystko. Ale nie mam siły, żeby
wyciągnąć słuchawki. Więc tylko zamykam oczy. Po chwili je
jednak otwieram. Nie mogę przegapić autobusu. Muszę być czujna.
„ANN,
GET YOUR SHIT TOGETHER.”
Biorę
wdech tak głęboki, jak tylko mogę.
„Wymień
trzy pozytywne rzeczy w tej sytuacji.”
To jest
wykonalne. Zawsze. Naprawdę. I ja to wiem. Więc próbuję.
„Siedzę,
wygodnie mi. Jest zimno, a mi się nie chce siku. To dobrze. Bo
zazwyczaj chce. Marznę i czekam na autobus. Oto lekcja
cierpliwości.”
Po moim
policzku spływa łza. Nie ocieram jej.
Boję
się tej zimy.
I nagle
to się dzieje. Ta melodia, której nie można pomylić z żadną
inną. Na początku myślę, że jakimś cudem włączyła mi się
lista odtwarzania. Nawet w popłochu, drążącą dłonią wyciągam
telefon. Ale to nie to.
To
Teresa. Patrzę jak nieco zdenerwowana przetrzepuje swoją torebkę.
Wyciąga komórkę. Zębami ściąga z dłoni skórzaną, fioletową
rękawiczkę. Odbiera, nim zaczyna się moja ulubiona zwrotka o
pandach.
Jeśli
jest coś, czego zazdroszczę androidom, to możliwość ustawiania
piosenek na dzwonki. Chociaż ja i tak mam zawsze wyciszony.
Śmieję
się i płaczę równocześnie. Jest to typowy śmiech przez łzy. To
takie głupie, ale nie mogę się uspokoić. Teresa chyba to widzi,
ale nie reaguje, tylko informuje rozmówcę, że Jasia kupiła
makowiec, ale jest jakiś suchy, więc chyba przyniesie tylko
jabłecznik, ale jeszcze nie wie.
Jest mi
nagle tak dobrze. Czuję rozbawienie całą tą sytuacją i swoim
głupim zamartwianiem. Wszystko wydaje mi się takie komiczne. Ja się
stresuję, a tu nagle lecą Orki z Majorki. Jakby chciały mnie
pocieszyć. Wszystkiego się mogłam spodziewać, ale nie tego.
Przydarzył mi się taki nagły zwrot akcji. Wierzę, że to nie
przypadek, że los chciał mi pokazać, że nie mam powodu, by się
łamać. Odczuwam jakieś irracjonalne wsparcie i nie potrafię
wyjaśnić skąd się ono bierze. Myślę sobie, że Darwini są
wszędzie i chyba nie pozbędę się ich z mojego życia, bo nawet
teraz poprawiają mi humor.
Teresa
kończy rozmawiać i odwraca się w moją stronę. Zmieszana i
zawstydzona, w końcu ocieram twarz i szczerze mówię, że bardzo
lubię jej dzwonek i mam duży sentyment do tej piosenki. Teresa
chowa telefon i wyznaje, że chciała też ustawić „Kluski,” ale
one za długo się rozkręcają, a ona nie umie przycinać piosenek z
you tuba.
Siedzimy w sali, czekając na prowadzącego. On zawsze każe nam wejść do środka, żebyśmy nie uciekły po piętnastu minutach. To te śmieszne zajęcia z długą nazwą, której nigdy nie pamiętam. Z nudów ozdabiam zeszyt jednym słowem - Habadzibadło. Koleżanka obok przysuwa się bliżej, patrzy i marszczy czoło.
- Co to jest?
- Jak to co? Najlepsza poznańska piekarnia, jaką znam. Piekarnia Zbigniewa Habadzibadło. Rok założenia 1924. Bułki, drożdżówki, pieczywo i chałki, a wszystko w cenach, że nic tylko kroić i smarować!
Czuję się jak Benedylberd. Tylko nie mam chleba, który mogłabym trzymać, więc dla efektu podnoszę zeszyt. Myślę, że też jest klawo.
- Piekarnia Zbigniewa Habadzibadło. Poznań, ulica Marka Pola 12! Druga klatka od podwórka! I czynna w weekendy!
W głowie już słyszę piosenkę, a koleżanka patrzy na mnie z politowaniem i rozbawieniem. Szalenie ciekawe połączenie.
- Już rozumiem dlaczego jesteś singielką.
Życie, jak Ty mnie rozpieszczasz! Przyznajmy, że tym razem sama się jednak prosiłam.
Chciałabym teraz serdecznie podziękować Darwinom za to, że dzięki nim potrafię znaleźć odpowiedź na każde trudne pytanie.
Nowe studia, nowa praca, nowe koleżanki, nowe okazje do pogaduszek. A jak pogaduszki, to wiadomo, że w końcu zacznie się ten temat. Temat facetów. I ja wiem, co wkrótce nastąpi. To jest trochę tak jak z jedzeniem żelek. Niby wiesz, że w końcu się skończą, ale gdy to się dzieje, to i tak jest zaskoczenie. I identycznie jest ze mną, kiedy pada to pytanie:
- Ann, a Ty dlaczego jesteś singielką?
Zapada cisza. Kilka par oczu wpatruje się we mnie z wyczekiwaniem.
A ja mówię najbardziej logiczną rzecz, jaka przychodzi mi do głowy.
- Bo jestem jak kluski.
- ..?
- Jestem dobra samotnie.
Oglądałam kiedyś przecudną dramę "Angel Eyes." Główna bohaterka w pewnym momencie, chcąc uciec od rzeczywistości, problemów i swojego ukochanego, z którym jak sądziła, nie może być, wyjechała na wyspę, gdzie jako wolontariusz pomagała potrzebującym i chorym.
Przyjaciółka powiedziała mi potem, że jestem taka sama. Że gdy mam problem, z którym nie potrafię sobie poradzić, gdy w moim życiu coś się sypie, uciekam. Uciekam na bezludną wyspę. Metaforycznie oczywiście. Zamykam się w sobie i nikogo do siebie nie dopuszczam, wręcz odcinam się od ludzi. Uświadomiła mnie w tym kilka lat temu. Od tamtej pory zwracam na to uwagę.
Robię to za każdym razem, gdy rzeczywiście dzieje się coś niedobrego. Czasem moja bezludna wyspa przybiera pewną formę. Kiedyś był to pewien zespół, w który razem z przyjaciółką uciekłyśmy. Zatraciłyśmy się w muzyce i jej twórcach, wykreowałyśmy swoją własną, bezpieczną rzeczywistość. Nikt nie mógł nas tam skrzywdzić. Nieważne co się działo w naszym życiu; problemy w szkole, czy w domu. To nie miało dla nas znaczenia. Bo zawsze miałyśmy słuchawki. Słuchałyśmy muzyki, oglądałyśmy zdjęcia i gify, tworzyłyśmy historie. To było jak narkotyk.
Ale to odeszło. Bezpowrotnie. I została szara, bolesna rzeczywistość.
Kilkakrotnie uciekałam w książki i seriale. To bardzo popularne. Na pewno nie tylko ja to robię. Łóżko, laptop, herbata. Miły zestaw.
Ostatnio uciekłam w G.F. Darwin. Mimo że jestem fanką ich twórczości już od kilku lat, to od miesiąca, od czasu mojego ostatniego upadku zaczęłam odnajdywać w nich pocieszenie. Jak głupio to nie zabrzmi, ich filmy są moją terapią, moją deską ratunku, moją jedyną nadzieją. Dialogi, które znam na pamięć wywołują na mojej twarzy uśmiech, kiedy zmęczona chodzę z tacą pełną naczyń albo siedzę na dłużących się zajęciach. Pomagają mi. Trudno wyjaśnić w jaki sposób. Dla mnie nie ma to znaczenia. Ważne, że w ostatnim miesiącu ani razu nie upadłam. W zamian za to ćwiczę, pracuję, studiuję, uczę się. I tak jakoś leci. Ostatnio nawet udało mi się poznać chłopaków, co było moim celem. Więc teraz muszę znaleźć nowy. Tylko jaki?
Muszę odkryć nową wyspę.
Idąc ulicą mijam zakochane pary
Moja dłoń zwisa wtedy luźno
I nie ma przy mnie nikogo, kto by ją chwycił
Za uśmiechem skrywam swą samotność
Widzę szczęście, które nie należy do nas
Kroczę całkiem całkiem sama
Może i Ty jesteś teraz taki sam sam
Gdzieś tam tam
Gdzie nie mogę Cię dotknąć
Ulepiłam sobie mężczyznę z poduszek
Nocą jego skóra wchłania moje łzy
Chciałabym, żeby pachniał Tobą
Głupi ten, co kocha
Biedny ten, co tego nie potrafi
Można nazwać mnie dziś głupią
Nie wyprę się swej słabości
Dłoń, która nigdy nie dotknie mojej
Oczy, które nigdy nie spojrzą na mnie
Ramiona, które nigdy mnie nie obejmą
I Ty, który nigdy nie będziesz mój
Stoję przed Tobą bezradna
Czy widzisz jak drżę?
Czy wiesz, że teraz gram?
Oby nie zdradziły mnie me nieposłuszne oczy
Lecz Ty i tak niczego nie dostrzegasz
Spoglądasz dziś na kogoś innego
I jesteś za daleko
A moje serce nie ma odwagi, by Cię dosięgnąć
Więc tylko patrzę na Ciebie ukradkiem
Łzy usilnie powstrzymuję i uśmiecham się żałośnie
Wiedząc, że nie ma nic, co mogłabym zrobić
Postanawiam kochać Cię po cichu...
Muszę mieć cel. Jakikolwiek. Muszę być zajęta. To brzmi całkiem logicznie i nie ma w tym nic dziwnego. Trzeba coś robić, inaczej dostanie się do głowy.
Jestem studentką. Właściwie robię dwa kierunki, chociaż z tego pierwszego zostało mi napisanie licencjatu, drugi dopiero zaczęłam. Pracuję też dorywczo jako kelnerka w hotelu.
Staram się być zajęta. I jest dobrze, kiedy jestem. Chodzę na zajęcia, spędzam czas z koleżankami. W weekendy pracuję. Czasem na 5am, czasem na 7am. Właściwie to jestem kelnerką/sprzątaczką. Latam z tacą, odkurzam, zastawiam stoły, liczę obrusy, ścieram kurze ze stolików i barowych stołków, myję podłogi, uzupełniam cukier, nalewam soki, poleruję sztućce i składam serwetki. I jest ok. Po kilku godzinach wracam do mieszkania padnięta. Bolą mnie nogi i ręce, ale psychicznie czuję się nawet zrelaksowana. Bo jestem zajęta i nie myślę. Nie myślę o głupotach. Zamiast tego podśpiewuję pod nosem podczas odkurzania i dzień jakoś mija.
Gorzej jest, kiedy zostaję całkiem sama. Tylko ja i myśli, których nie mogę kontrolować. Paraliżuje mnie strach przed przyszłością, przed niewiadomą, przed zmianami.
Wiem, że muszę się skupić na krótkoterminowych celach, pomaga mi lista zadań do zrobienia. Czasem bez niej nie jestem w stanie ściągnąć prania z suszarki. Czuję się ostatnio tak bardzo nieporadna.
To jest trochę tak, że nie mogę oddychać. Moje serce bije szybko, ale ciężko. Czuję to. Jakby chciało mi udowodnić, że wciąż żyję. Oddychanie mnie boli. Mam wrażenie, że słoń siedzi mi na klatce piersiowej. Biorę głęboki wdech, ale on nie przynosi ulgi.
Dziś upadłam bardziej.
Tak to nazywam. Te dni. Potknięcia i upadki.
Poniedziałek był dobry. Naprawdę dobry. Pamiętam to dziwne podekscytowanie, które przez cały dzień mi towarzyszyło. Serce biło radośnie, a ja słuchałam muzyki i śpiewałam.
Wczoraj rano jeszcze nic nie zwiastowało tego, że upadnę. Pierwszy raz potknęłam się w południe. Po południu było gorzej. Leżałam w łóżku, nie czując nic. Przez cały dzień nie byłam w stanie jeść, mimo że na początku byłam głodna. Potem i głód przestałam czuć. Po prostu leżałam. Nie jadłam, nawet nie spałam. Nawet drzemka wydawała mi się wtedy zbędna. Przez kilka godzin po prostu leżałam.
Dziś od rana pada. Lubię deszcz. Lubię jak uderza w szybę. Lubię burzę.
Ale dziś upadłam bardziej, może nawet przez ten deszcz. Jestem w większym dołku. Próba zjedzenia śniadania skończyła się po kilku kęsach. Przed zajęciami musiałam się spakować do domu i posprzątać łazienkę. Popłakałam się, szorując umywalkę. To było takie komiczne. Nie potrafię powiedzieć, dlaczego po twarzy poleciały mi łzy.
Nie widzę dziś sensu w malowaniu się, w staraniu. W niczym dziś nie widzę celu. Siedząc na zajęciach, mam wrażenie, że tylko moje ciało znajduje się w sali. Umysł i dusza są gdzie indziej. Gdzieś daleko. Czuję się pusto. Jak skorupa. Czasem nawet zaczynam wątpić, czy w ogóle mam w środku organy. Ale przecież muszę mieć. Przecież wciąż jestem człowiekiem.