czwartek, 26 października 2017

Cel

Muszę mieć cel. Jakikolwiek. Muszę być zajęta. To brzmi całkiem logicznie i nie ma w tym nic dziwnego. Trzeba coś robić, inaczej dostanie się do głowy.
Jestem studentką. Właściwie robię dwa kierunki, chociaż z tego pierwszego zostało mi napisanie licencjatu, drugi dopiero zaczęłam. Pracuję też dorywczo jako kelnerka w hotelu.
Staram się być zajęta. I jest dobrze, kiedy jestem. Chodzę na zajęcia, spędzam czas z koleżankami. W weekendy pracuję. Czasem na 5am, czasem na 7am. Właściwie to jestem kelnerką/sprzątaczką. Latam z tacą, odkurzam, zastawiam stoły, liczę obrusy, ścieram kurze ze stolików i barowych stołków, myję podłogi, uzupełniam cukier, nalewam soki, poleruję sztućce i składam serwetki. I jest ok. Po kilku godzinach wracam do mieszkania padnięta. Bolą mnie nogi i ręce, ale psychicznie czuję się nawet zrelaksowana. Bo jestem zajęta i nie myślę. Nie myślę o głupotach. Zamiast tego podśpiewuję pod nosem podczas odkurzania i dzień jakoś mija.
Gorzej jest, kiedy zostaję całkiem sama. Tylko ja i myśli, których nie mogę kontrolować. Paraliżuje mnie strach przed przyszłością, przed niewiadomą, przed zmianami.
Wiem, że muszę się skupić na krótkoterminowych celach, pomaga mi lista zadań do zrobienia. Czasem bez niej nie jestem w stanie ściągnąć prania z suszarki. Czuję się ostatnio tak bardzo nieporadna.

środa, 25 października 2017

Upadek

To jest trochę tak, że nie mogę oddychać. Moje serce bije szybko, ale ciężko. Czuję to. Jakby chciało mi udowodnić, że wciąż żyję. Oddychanie mnie boli. Mam wrażenie, że słoń siedzi mi na klatce piersiowej. Biorę głęboki wdech, ale on nie przynosi ulgi.
Dziś upadłam bardziej.
Tak to nazywam. Te dni. Potknięcia i upadki.
Poniedziałek był dobry. Naprawdę dobry. Pamiętam to dziwne podekscytowanie, które przez cały dzień mi towarzyszyło. Serce biło radośnie, a ja słuchałam muzyki i śpiewałam.
Wczoraj rano jeszcze nic nie zwiastowało tego, że upadnę. Pierwszy raz potknęłam się w południe. Po południu było gorzej. Leżałam w łóżku, nie czując nic. Przez cały dzień nie byłam w stanie jeść, mimo że na początku byłam głodna. Potem i głód przestałam czuć. Po prostu leżałam. Nie jadłam, nawet nie spałam. Nawet drzemka wydawała mi się wtedy zbędna. Przez kilka godzin po prostu leżałam.
Dziś od rana pada. Lubię deszcz. Lubię jak uderza w szybę. Lubię burzę.
Ale dziś upadłam bardziej, może nawet przez ten deszcz. Jestem w większym dołku. Próba zjedzenia śniadania skończyła się po kilku kęsach. Przed zajęciami musiałam się spakować do domu i posprzątać łazienkę. Popłakałam się, szorując umywalkę. To było takie komiczne. Nie potrafię powiedzieć, dlaczego po twarzy poleciały mi łzy.
Nie widzę dziś sensu w malowaniu się, w staraniu. W niczym dziś nie widzę celu. Siedząc na zajęciach, mam wrażenie, że tylko moje ciało znajduje się w sali. Umysł i dusza są gdzie indziej. Gdzieś daleko. Czuję się pusto. Jak skorupa. Czasem nawet zaczynam wątpić, czy w ogóle mam w środku organy. Ale przecież muszę mieć. Przecież wciąż jestem człowiekiem.