czwartek, 20 września 2018

Kto wie, czy za rogiem...

Spotkałam Anioła. W zasadzie to nie tylko jednego. Spotkałam ich więcej. Ale teraz chciałabym opowiedzieć o jednym z nich.

To było mojego pierwszego dnia w Brooklyn Park. Już wieczorem byłam przerażona faktem, że będę musiała jechać rowerem aż do Blaine. Współlokatorka, ta zaradniejsza ode mnie, wzięła mapę i narysowała trasę. Powiedziała mi dokładnie, że trzeba przejechać przez Coon Rapids Park. Zakodowałam to sobie w głowie, ale mimo wszystko poprosiłam ją o to, byśmy pojechały razem. Przecież mamy ten sam cel.

Rano starałam się być gotowa jak najszybciej. Wyszłam z domu osiem minut po przebudzeniu, ubrałam kask (wtedy jeszcze go nosiłam), wsiadłam na rower i pojechałam. Niestety, Mari-Ann jest jak Usain Bolt na rowerze. Udało mi się za nią jechać przez pierwsze trzy minuty. Góra pięć. Potem zniknęła. Jak kochanek po upojnej nocy.

Zostałam sama. Z pytaniem "I co teraz?"

Nigdy nie byłam dobra jeśli chodzi o orientację w terenie. Co dopiero w miejscu, w którym nigdy nie byłam.

Pamiętam, że na skrzyżowaniu skręciłam w lewo i znalazłam się w parku. Widziałam węższą drogę za parkingiem, ale skierowałam się w przeciwną stronę. Spotkałam mężczyznę z psem i spytałam jak dojechać do Mississippi Bridge. Powiedział, że mam zawrócić i prosto.

Tak zrobiłam. A przynajmniej tak mi się wydawało.

Dojechałam do skrzyżowania i pojechałam prosto. Jechałam uroczym szlakiem pośród drzew. Naprawdę przyjemnie. I tak jechałam, jechałam, jechałam i zaczęłam podejrzewać, że coś jest nie tak. Obok mnie biegali ludzie. Amerykanie są dziwni, już do tego przywykłam.

W końcu było jasne, że się zgubiłam. Dojechałam do wielkiej tablicy informacyjnej z narysowanym całym szlakiem. Brakowało mi jedynie kropeczki z napisem "You are here." Jak w IKEA.

Stałam tak sobie jak biedna sierotka i zaczepiłam pierwszą osobę, która się nawinęła. Był nią wysoki, dobrze zbudowany, szczupły, wysportowany mężczyzna. Miał siwe włosy i opaloną, pokrytą zmarszczkami i świecącą od potu twarz. Pamiętam również jego szarą, przyległą koszulkę. Dałabym mu niecałe pięćdziesiąt lat.

Zaczepiłam go i spytałam, czy do Mississippi Bridge to tędy, wskazując przy tym stronę, z której biegł. Ten podszedł do tablicy i zaczął mi tłumaczyć gdzie powinnam jechać. Czułam się jak w liceum na lekcjach geografii.

Zadzwoniła przyjaciółka - Polka, żeby się dowiedzieć gdzie jestem. Mężczyzna z zainteresowaniem słuchał jak wypowiadam się w swoim ojczystym języku. Mogłam go bezczelnie obgadywać. Zawsze to robię, gdy rozmawiam z kimś po Polsku. W Minnesocie trzeba jednak z tym uważać.

Po tym jak biegacz wytłumaczył mi drogę, ruszył dalej. Wyprzedziłam go więc i pojechałam. Kiedy wróciłam do tego nieszczęsnego skrzyżowania, ponownie spytałam o drogę. Trenująca uciekanie, to jest bieganie, kobieta powiedziała, że most to gdzieś tam prosto. W tym czasie dogonił mnie nowy znajomy. Czułam się zażenowana faktem, że widzi jak ponownie pytam o drogę.

Zatrzymał się i powiedział, że mi pomoże, bo i tak biegnie w tamtą stronę. Zgodziłam się.

Znalazłam się w miejscu, w którym spotkałam mężczyznę z psem i co się okazało? Powinnam jechać tą niepozorną drogą za parkingiem. Bo był to parking należący do punktu widokowego na moście.
"So close!" Czułam się jak głupek. Prawie godzinę kręciłam się po parku, a do Blaine czekała mnie jeszcze długa droga.

Pamiętam ten moment, gdy przejeżdżałam przez most. Niezapomniany widok. Rzeka jest naprawdę piękna.

Potem miałam jechać Egret St. Prosto. Aż do University Ave w Blaine. Daleko, ale raczej ciężko byłoby mi się zgubić. Powiedziałam to mężczyźnie, ten jednak postanowił biec ze mną.

On biegł, ja jechałam. Wolnej, byśmy trzymali równe tempo. Kilka razy dziękowałam mu za pomoc. W końcu postanowiłam się przedstawić. Jego imienia niestety nie zarejestrowałam. Było zbyt dziwne. A jego akcent i fakt, że biegł, nie sprzyjały rozmowie.

Wiedząc, że i tak jestem już spóźniona, nie spieszyłam się. Postanowiłam choć trochę nawiązać kontakt z mężczyzną, bo miałam ogromne wyrzuty sumienia, że on wciąż ze mną biegnie. Mówiłam mu, że nie musi, ale on chciał. Powiedział, że to dobry trening. Spytałam jak daleko zazwyczaj biega. Odparł, że do granicy Brooklyn Park z Coon Rapids. A tego ranka dobiegł ze mną aż do Blaine. Szedł, kiedy prowadziłam rower pod górę i biegł, kiedy z niej zjeżdżałam. Czułam się onieśmielona jego bezinteresowną pomocą.

Czy ja bym się na to zdobyła? Zastanawiałam się nad tym. Czy ja bym pobiegła, gdyby.... A, no tak. Ja nie biegam. W tym miejscu skończyły się moje rozważania.

Mężczyzna biegł ze mną aż do University Ave, gdzie jadłam w tym czasie śniadania. Ucieszył się, że mógł pomóc i że jestem bezpieczna. Ponownie podziękowałam mu za pomoc. Dałam mu swoją wizytówkę z kontem fb, bo to jedyne co miałam. Powiedziałam, że miło byłoby mieć kontakt, a on, że niestety nie ma fb. Już wtedy powinnam się zorientować, że nie jest człowiekiem.

Pożegnaliśmy się i jeszcze przez chwilę patrzyłam jak odbiega. W prażącym słońcu i bez wody, a czekało go kilka dobrych kilometrów.

Opowiedziałam o tym zdarzeniu jednej cudownej babci, która nawiasem mówiąc sama jest Aniołem. Moja American Granny uśmiechnęła się i powiedziała, że spotkałam Anioła. Oznajmiła, że Bóg go zesłał, żeby się mną opiekował, a ona to wymodliła, bo zawsze się o mnie martwi i chce, abym była bezpieczna. Od tamtej pory, zawsze gdy Granny Sue się modliła, wspominała o biegającym Aniele, który pomógł mi dotrzeć do Blaine. Nigdy więcej go nie spotkałam, ale utknął w mej pamięci. Mój małomówny, pomocny, bezinteresowny Anioł.








poniedziałek, 10 września 2018

Przeprowadzki, czyli gdzie mieszkałam w Minnesocie

Zapowiadałam, że przygotuję specjalny post opisujący wszystkie miejsca, w których mieszkałam podczas pobytu w Minnesocie. To będzie ten post.

Wcześniej wspominałam, że pierwszą noc w tym stanie spędziliśmy praktycznie wszyscy razem, w jednym hotelu. Następnego dnia, w niedzielę, razem z moją managerką i nową współlokatorką, pojechałyśmy do polskiego kościoła na mszę. Poznałyśmy księdza Stanisława i bardzo miłe polskie rodziny. Zagadywałyśmy ich o pomoc w znalezieniu HQ. Byli chętni by nas u siebie zatrzymać, ale niestety, wszyscy mieszkali zdecydowanie za daleko.

Potem wreszcie pojechałyśmy do airbnb, w którym razem z koleżanką z organizacji, miałam spędzić pierwsze dwa tygodnie.

Dom jednorodzinny na 36th Street. Dokładnie 3601 Queen Avenue w Minneapolis.

Krótko o Queen Avenue?

Nie muszę mieć znaku czy tabliczki, żeby wiedzieć, że jestem na Queen Avenue. Nie. Wystarczy mi szkło na ulicy i chodnikach. Nigdzie nie ma tyle szkła co na Queen Avenue.

Właścicielką domu jest Angela i jej chłopak, którego imienia nie pamiętałam, co było straszne, bo w końcu spędziłam tam dwa tygodnie. I dopiero w tym drugim tygodniu współlokatorka uświadomiła mi, że ma on na imię Ali.

Angela jest biała, Ali czarny. Ona uczy salsy, on założył kilka firm, często podróżuje, zna dziewięć języków. Oboje byli super fajni, choć z początku Angela zdawała się nieco zamknięta. Niby sympatyczna, ale taka zdystansowana. Ale nawiązałam z nimi connection. Ali uważał, że jestem bardzo zabawna. Wieczorami lubiłam z nim rozmawiać. Zawsze pytał, czy coś sprzedałam. Opowiadał mi o swoim dzieciństwie w Afryce, o przeprowadzce do USA, o życiu w Nowym Jorku i o tym, z jakimi trudnościami musi się spotykać z powodu swojego koloru skóry. Byłam w szoku, że takie rzeczy jeszcze się zdarzają. Ali od początku wydał mi się interesującą osobą, miał szeroki zakres zainteresowań, lubił gotować i podróżować.

Angela i Ali mieli kota, pół syjamskiego. Nazywał się Mikolai.

Praktycznie nie ma ich w domu całymi dniami, więc wynajmują pokoje na dole. Obcym ludziom na parę dni. Czasem na noc.

Jak wygląda życie na Queen Avenue? Oprócz szkła na ulicach, jest tam dużo czarnych. Czy to źle? Na początku w żaden sposób nie byłam uprzedzona. Nie wierzyłam stereotypom i filmom o Afroamerykanach w biednych dzielnicach. Ale rzeczywiście, okolica była zaniedbana, a nocą ulicami włóczyli się młodzi mężczyźni, którzy zawsze z zainteresowaniem przyglądali mi się, kiedy jechałam rowerem. W ciągu tych dwóch tygodni nie spotkałam tam żadnej białej osoby. Spytałam o to Angelę, powiedziała, że na początku była trochę przestraszona, ale nie ma co się bać, bo nikt jej nigdy nie zaczepił, a bijatyki wcale nie zdarzają się tak często. A do strzelanin dochodzi jeszcze rzadziej. Aha.

Śniadania jadałam w Subwayu, w którym pracował bardzo miły staruszek. Zawsze robił nam wypasione kanapki. Chyba nas polubił. Ostrzegał nas, żebyśmy na siebie uważały i nie pracowały na północy. North Minneapolis słynęło z przemocy, czarnych i biedy. A gdzie był mój turf do pracy? Tak, właśnie na samej północy. Czy było niebezpiecznie? O tym innym razem. Na razie zostańmy przy Queen Avenue.

Angela i Ali byli naprawdę sympatyczni. W drugą sobotę urządzili wieczorem grilla. Ali przygotował dla mnie stek, kukurydzę, bardzo ostry ryż afrykański, ziemniaczki na słodko, smaczną sałatkę i jeszcze nachos z dipem. Mówiłam, że lubił gotować.

W niedzielę, razem ze współlokatorką musiałyśmy się spakować i wyprowadzić. Okazało się, że czekało nas również rozdzielenie. Od tamtej pory miałam mieszkać z dwiema Estonkami z naszej organizacji - Elisabeth i Mari-Ann.

Przez tydzień mieszkałam w Coon Rapids. Nie miałam już więcej ani mieszkać, ani pracować w Minneapolis, tylko tak jak wszyscy, przenieść się do jednego z mniejszych miasteczek. Z jednej strony się cieszyłam, bo wiedziałam, że będzie tam łatwiej i bezpieczniej, z drugiej, żałowałam, że nie miałam okazji spróbować swoich sił w tych lepszych dzielnicach Minneapolis, tych, które nie były na północy.

W Coon Rapids mieszkałyśmy u Cindy, sześćdziesięcioletniej kobiety. Nie wiem kto to załatwił, chyba Elisabeth.

Byłyśmy zakwaterowane w "piwnicy" eleganckiego domu w spokojnej i cichej ulicy. Dzieliłam pokój z Mari-Ann, Elisabeth spała w salonie z kominkiem i dużym telewizorem.

Na piętrze znajdowała się duża kuchnia, z której oczywiście mogłyśmy korzystać, salon i wiele pokoi. Naprawdę żałowałam, że mogłyśmy tam zostać tylko tydzień. Naszym celem było znalezienie HQ na stałe, najlepiej w Blaine, w mieście, w którym ja i Mari-Ann miałyśmy wkrótce zacząć pracować.

Jednak zanim ten tydzień dobiegł końca, przeprowadziłyśmy się do Brooklyn Park.

W Brooklyn Park u Brendy, przez jakiś czas mieszkał praktycznie każdy z naszej organizacji.

Brenda i jej mąż byli starszym, sympatycznym małżeństwem. U nich także mieszkałyśmy w piwnicy. Zajmowałyśmy dwa pokoiki, miałyśmy łazienkę i salon z mikrofalówką. I w zasadzie mogłybyśmy tam zostać całe lato, gdyby nie to, że dojazd z Brooklyn Park do Blaine zajmował mi i Mari-Ann bardzo dużo czasu.

Jedną noc spędziłyśmy w Blaine u cudownej babci Sue. Historia naszej znajomości jest tak wyjątkowa, że przeznaczę na nią osobny post.

Następne kilka dni spędziłyśmy w hotelu, gdzieś na północy Blaine. Było skromnie. To tyle co mam do powiedzenia na ten temat.

Wreszcie nadszedł moment, w którym życie na walizkach miało się skończyć - udało mi się znaleźć HQ!

To była sobota. Charlotte i Kyle otworzyli mi drzwi razem, chwilę później pomiędzy ich nogami ustało dwóch małych chłopców. Cała rodzina uśmiechała się i szybko wpuścili mnie do domu. Usiedliśmy w salonie, porozmawialiśmy, pokazałam im książki, a oni je kupili. Zrobiliśmy sobie wspólne zdjęcie i dodaliśmy do znajomych na fb. Polecili mi, bym poszła do szóstego domu po drugiej stronie ulicy, do takiego niebieskiego, bo tam mieszka Amanda, ich przyjaciółka, bardzo fajna mama.

Tak więc zrobiłam. Zapukałam do drzwi Amandy. Słyszałam szczekanie psa, a kiedy ona otworzyła, pomyślałam sobie "Oho, zaraz mnie spławi." Tak się jednak nie stało, bo Amanda okazała się bardzo cool mamą z dwoma synkami, nieco starszymi niż Blake i Caleb Charlotte.

Amanda nie chciała kupić książek, ale chciała mi pomóc. Powiedziałam jej, że pilnie szukam lokum, a ona zasugerowała Kyle i Charlotte, bo mają trochę miejsca w piwnicy. Kiedy z nimi rozmawiałam, zupełnie zapomniałam, by ich o to spytać.

Był wieczór, a Amanda zaprosiła mnie na kolację, a potem napisała na fb post o tym, że razem z dwiema koleżankami szukam pokoju do wynajęcia. Wtedy właśnie Kyle i Charlotte się do mnie odezwali. Napisali, że bardzo fajnie było mnie poznać, polubili mnie i chętnie za drobną opłatą wynajmą mi piwnicę.

Najszybciej jak się dało, przeprowadziłyśmy się na Quincy Blvd NE w Blaine. Było świetnie. Lokalizacja na moim turfie, wśród ludzi, którym pokazywałam książki i którzy je kupili. Do naszego breakfast place też było blisko. Z Amandą bardzo się zaprzyjaźniłam, w ciągu lata wielokrotnie mi pomagała, ale ona też zasługuje na specjalną notkę, więc na razie skupmy się na mieszkaniu z Charlotte. U jej rodziny spędziłam kilka tygodni. Wreszcie miałam dom, do którego z przyjemnością wracałam po pracy. Wreszcie nie musiałam się przeprowadzać. Wreszcie mogłam się rozpakować. Wreszcie miałam swój kąt.

W piwnicy znajdował się duży salon, dwa pokoje, łazienka z prysznicem i pralnia. Na piętrze miałyśmy dostęp do kuchni, w której trzymałyśmy jedzenie i przygotowywałyśmy posiłki.

Z Mari-Ann i Elisabeth spędziłam wspólnie dziesięć tygodni. Estończycy mieli wizę tylko na dwanaście tygodni, więc musieli wracać wcześniej.

Na ostatnie dwa tygodnie musiałam przeprowadzić się znów do Coon Rapids. Nie wróciłam jednak do Cindy, a zamieszkałam z dwiema Polkami z mojej organizacji. Tracee była klientką Karoliny i zaoferowała jej mieszkanie całkowicie za darmo. U niej też mieszkałyśmy w piwnicy. Mówiłam, że to bardzo popularny typ domów, prawda? Wtedy po raz pierwszy miałam swój własny pokój. Przez dwa tygodnie miałyśmy cały dom tylko dla siebie, ponieważ jego właściciele wyjechali na wakacje. I po prostu pozwolili nam u nich mieszkać. Niewiarygodne, co? Nawet nie miałyśmy żadnych obowiązków. Musiałyśmy jedynie dbać o siebie, nic więcej.