czwartek, 4 października 2018

Last Dance

To ulotne wspomnienie wraca do mnie każdej nocy
Twoje złote oczy patrzące tylko na mnie
Jakby nikt inny się nie liczył
Czy możemy wrócić do tamtych czasów?
Do tamtej chwili, w której oboje byliśmy szczerzy
Znów tańczylibyśmy razem
Śmiejąc się, wypowiedziałabym Twoje imię
Bo wtedy nie było tego gniewu, który nas rozdzielił
Chcę odzyskać nasz ostatni taniec
Chcę wrócić do tamtej piosenki
Do tamtej radosnej wiosny
Próbuję zatrzymać czas
Próbuję zatrzymać moją tęsknotę chociaż na tę jedną noc
Będę krzyczeć, aż mój żal odpłynie razem ze łzami
One wracają
Wspomnienia naszego ostatniego tańca wracają z całych sił

wtorek, 2 października 2018

Hi, how are you?

Wcześniej wspominałam o niezwykłej uprzejmości mieszkańców Minnesoty, z której stan ten jest znany. Na początku trudno było się do tego przyzwyczaić. Nie będzie zaskoczeniem, jeśli powiem, że w Polsce jest inaczej. Nasz kraj ma inną mentalność. Tutaj nie zrobiłabym wielu rzeczy, które robiłam w Stanach.

Opowiadałam Wam o Minnesocie, dzisiaj porozmawiamy o stereotypach, prawdach i mitach dotyczących USA.

Przyjechałam tam z otwartym umysłem, nie chciałam wierzyć, że "Amerykanie to debile," "Amerykanie to grubasy," czy "Czarni kradną i strzelają."

Wcześniej cała moja wiedza o Stanach pochodziła wyłącznie z książek, filmów, czy programów telewizyjnych, podobnie pewnie jak większości z Was. Skoro nasze stereotypy biorą się głównie z filmów, to może na filmach się skupmy.

Na pewno znacie z filmów akcji te sceny, kiedy bomba jednak nie wybucha, samolot się nie rozbija, statek nie tonie, a świat zostaje uratowany. Co jest wtedy? Łzy radości, krzyki i oklaski. Wszyscy się przytulają, klepią po plecach, a główna para bohaterów się całuje. Wszystkiemu temu towarzyszy jakaś podniosła, klimatyczna nuta.

Trochę to przerysowane, nie?

Niech pierwszy rzuci kamieniem, ten, który na jednej z takich scen choć raz nie przewrócił oczami albo z lekkim zażenowaniem nie mruknął "Amerykański film..."

Jasne, czasami fajnie się takie rzeczy ogląda, ale czasami uważałam takie reakcje za przesadzone. No bo tak szczerze, klaskaliście kiedyś, gdy jakaś para zaczęła się przy Was całować? A może Wam ktoś klaskał? Bo mi nie, a podobno dobrze całuję. Więc o co chodzi? Filmy kłamią, czy tylko nasz naród jest taki zamknięty?

Amerykanie są emocjonalni, to trzeba im przyznać. Na wiele rzeczy reagują niezwykle żywiołowo. Kiedy coś im się podoba, krzyczą, śmieją się i cieszą. Na wszelkie sposoby wyrażają to, co czują. Podobnie jest z tym ich słynnym "Hi, how are you?" Można to usłyszeć dosłownie wszędzie. W każdym sklepie, czy na ulicy, obcy ludzie do siebie zagadują. Po pewnym czasie to mi tak weszło w krew, że sama zaczęłam to robić. Zagadywałam kasjerki w Walmarcie, czy kelnerki w restauracjach. Każda taka interakcja pozytywnie wpływa na obie strony. Wymiana uprzejmości, komplement, czy komentowanie pogody buduje connection i ociepla każdą relację. No i nic tak nie przełamuje pierwszych lodów.

Na "Hi, how are you?" możesz odpowiedzieć "Fine" i iść dalej, ale Amerykanie zawsze dodadzą "and you?" I wtedy zaczyna się pogawędka. Nieważne, czy biegniesz, jedziesz rowerem, stoisz na światłach, czy robisz zakupy, na small talk zawsze znajdzie się chwila.

Tego brakuje mi w Polsce. W Polsce, gdy do kogoś pomachasz, możesz oberwać. Gdy się będziesz do kogoś uśmiechać albo zagadasz "Co tam?" - wezmą Cię za idiotę. Wiadomo, nie zawsze tak jest, od każdej reguły są wyjątki, ale to, co w Stanach jest większością, u nas jest mniejszością.

Teraz coś, co dobrze znamy z seriali i sitcomów.



Breakfast place.

Przeróżne lokale, pełne o każdej porze dnia, serwujące kaloryczne dania.
Wspominałam, że już pierwszego dnia w Minnesocie miałam okazję zawitać w takim lokalu. To było Denny's albo Wendy's. Oba to popularne fast foody.

Większość jest do siebie bardzo podobna. To co najbardziej mnie zaskoczyło, to wcale nie to, że rzeczywiście wyglądały tak jak w filmach, ale to, że przychodzili tam ludzie w każdym wieku i potrafili tam siedzieć godzinami.

Jedną z zasad w mojej pracy było to, że o poranku należało opuścić HQ jak najszybciej, a śniadania jadaliśmy na mieście, właśnie w fast foodach. W ciągu całego lata miałam "przyjemność" stołować się w Subwayu, Burger Kingu, MacDonaldzie i Taco Bell.

Przez większość tygodni był to niestety MacDonald. Menu śniadaniowe znałam na pamięć. Ciekawostką może być fakt, że różniło się ono od tego polskiego. Ten w Stanach, oprócz rzeczy, które mamy tutaj, oferował zestaw z niewielką bułeczką, trzema naleśnikami, syropem, dżemem, masłem, czy na przykład owsiankę, która była naprawdę smaczna!

Koszt śniadania w Maku wahał się od $1 do $4, w zależności na ile chciałam sobie pozwolić. Jako, że szybko można było mieć dość bułki z jajkiem i kotletem, trzeba było sobie urozmaicać. Jednak jak to fast foody, ich puste kalorie na starczały na długo, więc bardzo szybko zaczynałam być głodna, nieważne co sobie wybrałam. Naprawdę, brakowało mi frytek i prawdziwych burgerów. Jeśli już miałam się faszerować niezdrowym jedzeniem, wolałam, żeby było konkretne. Niestety, rano nie było tego w ofercie.

Obsługa znała mnie i moje współlokatorki, w końcu jadałyśmy tam sześć dni z rzędu przez kilka tygodni. Nie byłyśmy jednak jedynymi stałymi bywalczyniami. Innymi fanami Maka była grupka starszych panów. Nie pamiętam dokładnie ilu ich było. Może siedmiu, ośmiu? Zawsze zjawiali się razem, czasem przed nami, a my same byłyśmy tam koło 7am. Do ich zgranej paczki należała jedna kobieta, ich rówieśniczka. Obserwowałam ich.

Pani najpierw siadała osobno i jadała samotnie, z dala od panów, potem jednak oni przysiadali się do niej albo ona do nich.

Po czasie "wspólnych" śniadań zaczęliśmy wymieniać między sobą uśmiechy i życzliwości. Staruszkowie zagadywali nas, pytali skąd jesteśmy, na jak długo i co dokładnie robimy. Przez okna oglądali jak przed zaczęciem pracy motywowałyśmy się, śpiewając śmieszne piosenki.

Podczas posiłku, Elisabeth i ja szczególnie się im przypatrywałyśmy. Jadali w Maku CODZIENNIE. Z własnej woli. Nie potrafiłam tego zrozumieć.

Ja o tej godzinie wolałabym spać. To po pierwsze. A po drugie, no ileż można jeść fast foody na śniadanie?!

Pamiętam jeden najbardziej burzowy dzień. O tym, że jest ulewa z piorunami, zorientowałyśmy się dopiero po wyjściu z domu Charlotte. Musiałyśmy być jednak w schedule, więc na śniadanie pojechałyśmy, ale autem Elisabeth.

Było zimno, padało, wiało i grzmiało. A w Maku i tak siedziała nasza stała ekipa.

Amerykanie uwielbiają fast foody i uwielbiają jeść na mieście z innymi ludźmi. To oszczędza ich czas. Chyba nikt nie lubi samotności, a jedzenie samemu zdecydowanie nie jest miłe. Chyba dlatego staruszkowie spotykali się codziennie rano, nieważne jakie były utrudnienia, czy okoliczności.
Często widywałam całe rodziny, które zamiast gotować w domu, wolały przyjść na naleśniki, jajka, czy gofry. W Stanach jest duży popyt na takie lokale, dlatego w każdym miasteczku jest ich tak dużo.

Ok, coś na co pewnie każdy z Was choć raz zwrócił uwagę podczas oglądania filmów i seriali to moment, w którym bohater opuszcza mieszkanie i... nie zamyka drzwi.

Tak po prostu. Nawet nie chodzi o to, że kamera tego nie pokazała, bo dla fabuły nie jest istotne ujęcie jak jakaś postać przed wyjściem szuka kluczy albo komentuje zacinającą się klamkę. Nie. Zazwyczaj bohater po prostu sobie idzie.

Może jestem czepialska albo przewrażliwiona, ale uważałam to za zaniedbanie twórców i za błąd.
Prawda jest jednak taka, że wielu Amerykanów bardzo często nie zamyka drzwi, opuszczając dom nawet na cały dzień. W każdym razie, tak jest w Minnesocie, która, tylko przypominam, uchodzi za przyjazny i bezpieczny stan.

Jak wiecie, mieszkałam w wielu miejscach, do żadnego z nich nie miałam kluczy. Pamiętam tylko, że u Cindy, gdy wracałyśmy późno, drzwi frontowe były zamknięte, a klucz był na górnej listwie.
Najbardziej zaskoczyło mnie mieszkanie u Tracee, Była ona klientką mojej koleżanki, kupiła od niej Biblię dla swoich dzieci, które sama nauczała. W domu Tracee spędziłam jedno niedzielne popołudnie na naszym sunday meeting. Potem miałam u niej zamieszkać na ostatnie dwa tygodnie. Kiedy się wprowadziłam, jej rodziny nie było, bo wylecieli na wakacje. Zostawili swój dom, cały majątek i dobytek życia trzem młodym dziewczynom z Europy i wyjechali. Bo po prostu nam ufali. Ufali też mieszkańcom Minnesoty, bo wyznawali zasadę niezamykania drzwi.

Przez dwa tygodnie, codziennie rano wychodziłyśmy do pracy, wracałyśmy koło godziny 10pm. Przez cały ten czas dom pozostawał otwarty. Czy się martwiłam? Jasne. W końcu byłyśmy przez ten czas za dom odpowiedzialne. Poza tym, były tam też moje rzeczy. Mój laptop, czy pieniądze. Przez dobre dwanaście godzin, każdy mógł wejść do domu i wynieść z niego, co tylko by chciał. Mógł też tam bezkarnie koczować i grzebać w rzeczach domowników. Rodzina Tracee się tym zbytnio nie przejmowała.

Niezamykanie drzwi to jednak nie tylko filmowy mit.

Wyobrażacie sobie coś takiego w Polsce? Zdarza Wam się nie zamknąć domu?
Dla mnie to jedna z rzeczy, do której chyba nie potrafiłabym się przekonać, nawet po zamieszkaniu tam na stałe.

Mimo uwielbienia fast foodów, Amerykanie naprawdę kładą nacisk na sport, dlatego osiągają w tej dziedzinie wiele sukcesów. Najpopularniejsze sporty to oczywiście koszykówka,  baseball, amerykański football i soccer. Dzieciaki od najmłodszych lat chodzą na treningi i należą do przeróżnych klubów. Wysokie wyniki w sporcie to nie tylko zaszczytne miejsce w szkolnej drużynie, ale też szansa na stypendium na studia, dlatego wiele rodzin bardzo się angażuje i popycha pociechy w tę stronę.

W Minnesocie popularny jest także hokej.

Przed każdym amerykańskim domem musi być hoob, czyli kosz do koszykówki. Musi być. Nie jestem Amerykaninem, jeśli nie masz obok garażu hoob'a. To też łatwy sposób, by rozpoznać, czy w danym miejscu mieszka rodzina z dziećmi. Jeśli na podwórku jest mały, plastikowy i kolorowy kosz, wiadomo, że w środku są maluchy. Jeśli kosz jest wysoki i nowy - nastolatki, a jeśli stary i zniszczony, wiadomo, że dzieci już wyfrunęły z gniazda.
Kosze są tak samo pospolite i typowe jak flagi.


"Stany to Ziemia Obiecana." - prawda, czy mit?

Przybywający do USA bardzo często mają swój American Dream, który chcą spełnić. Ludzie mają nadzieję, że życie w tym kraju wszystko odmieni i że pozwoli im zrealizować swoje cele i plany. Ilość imigrantów świadczy o tym, że faktycznie, coś jest na rzeczy.

Bardzo często, tutaj w Polsce, słyszałam od ludzi teksty typu: "Oj, bo Ty myślisz, że tam jest tak fajnie. Nie ma nic za darmo." "Tam też są biedni i bezdomni." "Ty myślisz, że wszystko jest takie kolorowe jak w filmach."

Dlaczego mnie denerwowały? Bo mówili je ludzie, którzy nawet nie byli za granicą Polski. Mówili je mi, a to ja przecież byłam w Stanach, a nie oni.

Ale jest w tych tekstach nieco prawdy. Nie ma nic za darmo. To nie jest tak, że przyjeżdżasz do Stanów i w nagrodę za ten wyczyn dostajesz lepsze życie, pracę, dom i szczęście do końca życia. Nie. Ale dostajesz możliwości. Rozmawiałam z rodzinami z Europy. Czy wyjechali do Stanów, żeby tęsknić za bliskimi albo dlatego, bo zawsze chcieli mieszkać w kraju, gdzie nikt inny nie mówi w ich języku? Nie. Wyjechali, bo chcieli lepszego życia. Lepszego życia, które otrzymali, bo na nie zapracowali, bo w Stanach dostali na to większą możliwość. Czy brakuje im ojczyzny? Tak. Czy zamierzają do niej wrócić? Nie.

W Stanach jest naprawdę łatwiej, bo jeśli się tylko chce, to kraj ten może sporo zaoferować.
Pracowałam tam bardzo ciężko, codziennie poznawałam ludzi, widziałam jak żyją i co zaobserwowałam? Te piękne, wielkie domy bardzo często były puste, bo ich właściciele pracowali, by te wielkie, piękne domy opłacić. Jeśli chcieli żyć na poziomie, musieli się starać. Niby oczywiste, nie? Jednak wiele osób z Polski żyje w jakimś mylnym przekonaniu, że gdyby tam wyjechali, to nic nie musieliby robić.

Przyznam, że kiedy tam mieszkałam, czasem też było mi trudno zrozumieć prawa rządzące tym krajem. Kiedyś drzwi domku otworzyła mi staruszka, która mówiła jedynie po hiszpańsku. Nie rozumiała ani słowa po angielsku. Nie mogłam się z nią dogadać, a potem przez cały dzień zastanawiałam się "Jak Ty tu żyjesz tyle lat? Jak Ci się to udało?" Nie potrafiłam pojąć jak udało się jej tu zamieszkać i nie nauczyć się języka, jak udaje się jej funkcjonować w społeczeństwie.
Wiele razy spotykałam rodziny z Azji, czy Meksyku, gdzie rodzice nie znali angielskiego i ich dzieciaki musiały tłumaczyć. Najbardziej mnie dziwiło to, że bez znajomości języka, stać ich było na ładny dom w dobrej okolicy. Nie rozumiałam, dlaczego po tylu latach mieszkania w USA, nie nauczyli się angielskiego i co to za praca, która pozwala im żyć, a która nie wymaga tej umiejętności. Ale po tym jak spotkałam więcej takich rodzin, wszystko stało się clarowne. Imigranci nieznający angielskiego bardzo często pracowali w fabrykach lub wykonywali inne prace fizyczne, a na domy brali kredyty. Nie musieli uczyć się angielskiego, bo w pracy nie był im potrzebny. Oglądali swoją telewizję i utrzymywali kontakty tylko z innymi imigrantami mieszkającymi w sąsiedztwie i z którymi także pracowali. A do zakupów w Walmarcie angielski też jest zbędny. Także wiele rodzin potrafi żyć w Stanach od dziesięciu, dwudziestu lat i wciąż nie znać angielskiego. Żyją w społeczeństwie, którego nie rozumieją i na którego nawet nie próbują wpłynąć, są zwyczajnie bierni.


"Amerykanie to debile." Musiałam to poruszyć, wiecie o tym.

To nie tak, że Amerykanie są głupi. Ich system edukacji po prostu ssie. Historia przez większość szkolnych lat skupia się głównie na wojnie secesyjnej, a geografia leży i kwiczy, przez co potem wielu Amerykanów uważa Stany za centrum świata i najważniejsze państwo. Wiele rodzin nie ma pojęcia co dzieje się poza granicami ich kraju. I nie mówię tu już o imigrantach, tylko o rodzimych mieszkańcach USA. Nie zapomnę jak od jednej kobiety usłyszałam, że "Europa to piękny kraj."
Bardzo wielu nastolatków rzuca szkołę przed ukończeniem liceum, za to ci, którzy je skończą, często nie idą na studia, bo ich nie stać. Studia są płatne i nie każdy może sobie na nie pozwolić.

Rozmawiałam z wykształconymi rodzicami, którzy naprawdę byli zaangażowani w edukację i rozwój swoich dzieci, bo oni sami najczęściej byli po studiach i wiedzieli jak ważne jest to, by się uczyć. Naprawdę widziałam różnicę w rozmowie z takimi rodzicami, a takimi, którzy bardzo wcześnie zakończyli swoją edukację.
Pewna taka mama, na moje pytanie "Co robisz w życiu?", leżąc na kanapie, odpowiedziała "Oglądam telewizję."
Tylko bogowie wiedzą, jak walczyłam sama ze sobą, żeby się nie roześmiać.
Uważam jednak, że ten stereotyp jest bardzo krzywdzący. W Internecie wiele osób nie zachowuje się poprawnie i tworzy mieszkańcom USA wizerunek idiotów, stąd taka opinia, która krąży po świecie, a naprawdę jest to kraj zdolnych i ambitnych ludzi.


"Czarni tylko kradną i strzelają." To jest chyba jeszcze bardziej krzywdzący stereotyp, niż ten wcześniejszy.

Nie byłam rasistką przed przyjazdem do USA i nie zostałam nią po powrocie.
Najwięcej Afroamerykanów spotkałam w North Minneapolis, w tych biedniejszych i bardziej niebezpiecznych dzielnicach, to fakt. Wspominałam o życiu na Queen Avenue, obiecałam też napisać kilka słów o pracy w takich dzielnicach.

Pierwszego dnia byłam przerażona, potem lekceważyłam ostrzeżenia mieszkańców o tym, by nie pracować na północy. Pracowałam na ulicach, gdzie żyły głównie osoby o ciemnym kolorze skóry i poznałam wiele bardzo sympatycznych rodzin. Na co zwróciłam uwagę? Na akcent. Zdecydowanie mieli inny.

Czy podczas oglądania filmów, macie czasem wrażenie, że "czarne mamy" mówią tak, jakby wiecznie rapowały? Spotkałam takie. Duże, krzyczące na biegające dzieci i rapujące. Naprawdę, nie znam lepszego określenia, które by opisywało sposób, w jaki mówiły. I szczerze, "czarne mamy" były kochane i bardzo pomocne.

O North Minneapolis krążyły niepochlebne plotki, niektóre miały już rangę legend. Było trochę jak z tornado, bo wszyscy mnie ostrzegali, a nigdy nic złego mnie nie spotkało. Straszono mnie strzelaninami, a tymczasem nikt mnie nawet nie zaczepił. Roweru też mi nie skradziono, a czasem zostawiałam go przy jednym drzewie i po ulicy chodziłam na pieszo. Śmiałam się, że prędzej ukradliby go w Polsce.

W drzwiach od jednego domu zauważyłam ślady po kulach i to całkiem świeże, ale hej, komu nie zdarza się postrzelać w drzwi sąsiada?

Raz siedziałam w domu pewnej młodej mamy. Jej trójka małych dzieci zaczepiała mnie z każdej strony, a ja w końcu spytałam, jak to jest z tym North Minneapolis, czy to bezpieczne mieszkać tu z dziećmi? Powiedziała, że na zewnątrz czasem dochodzi do strzelanin, ale przecież w domu dzieci są bezpieczne.

No tak.

Ale to jeszcze nic, bo mojej koleżance w Arizonie przydarzyła się inna historia: zapukała do drzwi, a te zostały otwarte przez mężczyznę, który w pierwszym odruchu przyłożył jej nabitą broń do głowy.

W tym czasie po Phoenix jeździł też szaleniec, który strzelał do ludzi z auta. Bookgirl na rowerze to świetny cel, na szczęście nikomu z moich znajomych nic się nie stało.

Prawo do posiadania broni. Nie pozdrawiam.

Wielu moich znajomych było uprzedzonych do Afroamerykanów, ale wcale nie ze względu na plotki o strzelaninach, ale przez to, że nie kupowali oni naszych książek. Starsze stażem koleżanki, mówiły mi, że szkoda czasu na rozmowę z "czarną mamą," bo ona i tak nie kupi. Nie mogłam w to uwierzyć. Wiecie, ja chyba po prostu jestem taką osobą, że nigdy nie chcę kogoś źle oceniać i z góry skreślać, dlatego dopytywałam "Ale jak to? Nigdy żadna Afroamerykanka od Ciebie nie kupiła?" Nie. Przy rozmowie zdarzało się, że składali zamówienie, brali książki na raty, a po jednej, czy dwóch, przestawali je spłacać, czyli finalnie do żadnej sprzedaży nie doszło.

Prawda jest taka, że wśród moich klientów też nie było nikogo czarnoskórego. Naprawdę nie wyjaśnię Wam dlaczego. Nie chcę teraz twierdzić, że to dlatego, bo "są biedni/są głupi/nie zależy im na edukacji." Powód może być inny, ale ja go nie znam.

W każdym razie, stereotypy, które znamy, są też popularne tam i rozdmuchiwane jeszcze bardziej. W końcu mówi się, że stereotypy nie biorą się znikąd.

Znacie jeszcze jakieś stereotypy o USA i jej mieszkańcach? A może zastanawiacie się, czy pewne rzeczy, które o tym kraju słyszeliście, to mity, czy prawda?

czwartek, 20 września 2018

Kto wie, czy za rogiem...

Spotkałam Anioła. W zasadzie to nie tylko jednego. Spotkałam ich więcej. Ale teraz chciałabym opowiedzieć o jednym z nich.

To było mojego pierwszego dnia w Brooklyn Park. Już wieczorem byłam przerażona faktem, że będę musiała jechać rowerem aż do Blaine. Współlokatorka, ta zaradniejsza ode mnie, wzięła mapę i narysowała trasę. Powiedziała mi dokładnie, że trzeba przejechać przez Coon Rapids Park. Zakodowałam to sobie w głowie, ale mimo wszystko poprosiłam ją o to, byśmy pojechały razem. Przecież mamy ten sam cel.

Rano starałam się być gotowa jak najszybciej. Wyszłam z domu osiem minut po przebudzeniu, ubrałam kask (wtedy jeszcze go nosiłam), wsiadłam na rower i pojechałam. Niestety, Mari-Ann jest jak Usain Bolt na rowerze. Udało mi się za nią jechać przez pierwsze trzy minuty. Góra pięć. Potem zniknęła. Jak kochanek po upojnej nocy.

Zostałam sama. Z pytaniem "I co teraz?"

Nigdy nie byłam dobra jeśli chodzi o orientację w terenie. Co dopiero w miejscu, w którym nigdy nie byłam.

Pamiętam, że na skrzyżowaniu skręciłam w lewo i znalazłam się w parku. Widziałam węższą drogę za parkingiem, ale skierowałam się w przeciwną stronę. Spotkałam mężczyznę z psem i spytałam jak dojechać do Mississippi Bridge. Powiedział, że mam zawrócić i prosto.

Tak zrobiłam. A przynajmniej tak mi się wydawało.

Dojechałam do skrzyżowania i pojechałam prosto. Jechałam uroczym szlakiem pośród drzew. Naprawdę przyjemnie. I tak jechałam, jechałam, jechałam i zaczęłam podejrzewać, że coś jest nie tak. Obok mnie biegali ludzie. Amerykanie są dziwni, już do tego przywykłam.

W końcu było jasne, że się zgubiłam. Dojechałam do wielkiej tablicy informacyjnej z narysowanym całym szlakiem. Brakowało mi jedynie kropeczki z napisem "You are here." Jak w IKEA.

Stałam tak sobie jak biedna sierotka i zaczepiłam pierwszą osobę, która się nawinęła. Był nią wysoki, dobrze zbudowany, szczupły, wysportowany mężczyzna. Miał siwe włosy i opaloną, pokrytą zmarszczkami i świecącą od potu twarz. Pamiętam również jego szarą, przyległą koszulkę. Dałabym mu niecałe pięćdziesiąt lat.

Zaczepiłam go i spytałam, czy do Mississippi Bridge to tędy, wskazując przy tym stronę, z której biegł. Ten podszedł do tablicy i zaczął mi tłumaczyć gdzie powinnam jechać. Czułam się jak w liceum na lekcjach geografii.

Zadzwoniła przyjaciółka - Polka, żeby się dowiedzieć gdzie jestem. Mężczyzna z zainteresowaniem słuchał jak wypowiadam się w swoim ojczystym języku. Mogłam go bezczelnie obgadywać. Zawsze to robię, gdy rozmawiam z kimś po Polsku. W Minnesocie trzeba jednak z tym uważać.

Po tym jak biegacz wytłumaczył mi drogę, ruszył dalej. Wyprzedziłam go więc i pojechałam. Kiedy wróciłam do tego nieszczęsnego skrzyżowania, ponownie spytałam o drogę. Trenująca uciekanie, to jest bieganie, kobieta powiedziała, że most to gdzieś tam prosto. W tym czasie dogonił mnie nowy znajomy. Czułam się zażenowana faktem, że widzi jak ponownie pytam o drogę.

Zatrzymał się i powiedział, że mi pomoże, bo i tak biegnie w tamtą stronę. Zgodziłam się.

Znalazłam się w miejscu, w którym spotkałam mężczyznę z psem i co się okazało? Powinnam jechać tą niepozorną drogą za parkingiem. Bo był to parking należący do punktu widokowego na moście.
"So close!" Czułam się jak głupek. Prawie godzinę kręciłam się po parku, a do Blaine czekała mnie jeszcze długa droga.

Pamiętam ten moment, gdy przejeżdżałam przez most. Niezapomniany widok. Rzeka jest naprawdę piękna.

Potem miałam jechać Egret St. Prosto. Aż do University Ave w Blaine. Daleko, ale raczej ciężko byłoby mi się zgubić. Powiedziałam to mężczyźnie, ten jednak postanowił biec ze mną.

On biegł, ja jechałam. Wolnej, byśmy trzymali równe tempo. Kilka razy dziękowałam mu za pomoc. W końcu postanowiłam się przedstawić. Jego imienia niestety nie zarejestrowałam. Było zbyt dziwne. A jego akcent i fakt, że biegł, nie sprzyjały rozmowie.

Wiedząc, że i tak jestem już spóźniona, nie spieszyłam się. Postanowiłam choć trochę nawiązać kontakt z mężczyzną, bo miałam ogromne wyrzuty sumienia, że on wciąż ze mną biegnie. Mówiłam mu, że nie musi, ale on chciał. Powiedział, że to dobry trening. Spytałam jak daleko zazwyczaj biega. Odparł, że do granicy Brooklyn Park z Coon Rapids. A tego ranka dobiegł ze mną aż do Blaine. Szedł, kiedy prowadziłam rower pod górę i biegł, kiedy z niej zjeżdżałam. Czułam się onieśmielona jego bezinteresowną pomocą.

Czy ja bym się na to zdobyła? Zastanawiałam się nad tym. Czy ja bym pobiegła, gdyby.... A, no tak. Ja nie biegam. W tym miejscu skończyły się moje rozważania.

Mężczyzna biegł ze mną aż do University Ave, gdzie jadłam w tym czasie śniadania. Ucieszył się, że mógł pomóc i że jestem bezpieczna. Ponownie podziękowałam mu za pomoc. Dałam mu swoją wizytówkę z kontem fb, bo to jedyne co miałam. Powiedziałam, że miło byłoby mieć kontakt, a on, że niestety nie ma fb. Już wtedy powinnam się zorientować, że nie jest człowiekiem.

Pożegnaliśmy się i jeszcze przez chwilę patrzyłam jak odbiega. W prażącym słońcu i bez wody, a czekało go kilka dobrych kilometrów.

Opowiedziałam o tym zdarzeniu jednej cudownej babci, która nawiasem mówiąc sama jest Aniołem. Moja American Granny uśmiechnęła się i powiedziała, że spotkałam Anioła. Oznajmiła, że Bóg go zesłał, żeby się mną opiekował, a ona to wymodliła, bo zawsze się o mnie martwi i chce, abym była bezpieczna. Od tamtej pory, zawsze gdy Granny Sue się modliła, wspominała o biegającym Aniele, który pomógł mi dotrzeć do Blaine. Nigdy więcej go nie spotkałam, ale utknął w mej pamięci. Mój małomówny, pomocny, bezinteresowny Anioł.








poniedziałek, 10 września 2018

Przeprowadzki, czyli gdzie mieszkałam w Minnesocie

Zapowiadałam, że przygotuję specjalny post opisujący wszystkie miejsca, w których mieszkałam podczas pobytu w Minnesocie. To będzie ten post.

Wcześniej wspominałam, że pierwszą noc w tym stanie spędziliśmy praktycznie wszyscy razem, w jednym hotelu. Następnego dnia, w niedzielę, razem z moją managerką i nową współlokatorką, pojechałyśmy do polskiego kościoła na mszę. Poznałyśmy księdza Stanisława i bardzo miłe polskie rodziny. Zagadywałyśmy ich o pomoc w znalezieniu HQ. Byli chętni by nas u siebie zatrzymać, ale niestety, wszyscy mieszkali zdecydowanie za daleko.

Potem wreszcie pojechałyśmy do airbnb, w którym razem z koleżanką z organizacji, miałam spędzić pierwsze dwa tygodnie.

Dom jednorodzinny na 36th Street. Dokładnie 3601 Queen Avenue w Minneapolis.

Krótko o Queen Avenue?

Nie muszę mieć znaku czy tabliczki, żeby wiedzieć, że jestem na Queen Avenue. Nie. Wystarczy mi szkło na ulicy i chodnikach. Nigdzie nie ma tyle szkła co na Queen Avenue.

Właścicielką domu jest Angela i jej chłopak, którego imienia nie pamiętałam, co było straszne, bo w końcu spędziłam tam dwa tygodnie. I dopiero w tym drugim tygodniu współlokatorka uświadomiła mi, że ma on na imię Ali.

Angela jest biała, Ali czarny. Ona uczy salsy, on założył kilka firm, często podróżuje, zna dziewięć języków. Oboje byli super fajni, choć z początku Angela zdawała się nieco zamknięta. Niby sympatyczna, ale taka zdystansowana. Ale nawiązałam z nimi connection. Ali uważał, że jestem bardzo zabawna. Wieczorami lubiłam z nim rozmawiać. Zawsze pytał, czy coś sprzedałam. Opowiadał mi o swoim dzieciństwie w Afryce, o przeprowadzce do USA, o życiu w Nowym Jorku i o tym, z jakimi trudnościami musi się spotykać z powodu swojego koloru skóry. Byłam w szoku, że takie rzeczy jeszcze się zdarzają. Ali od początku wydał mi się interesującą osobą, miał szeroki zakres zainteresowań, lubił gotować i podróżować.

Angela i Ali mieli kota, pół syjamskiego. Nazywał się Mikolai.

Praktycznie nie ma ich w domu całymi dniami, więc wynajmują pokoje na dole. Obcym ludziom na parę dni. Czasem na noc.

Jak wygląda życie na Queen Avenue? Oprócz szkła na ulicach, jest tam dużo czarnych. Czy to źle? Na początku w żaden sposób nie byłam uprzedzona. Nie wierzyłam stereotypom i filmom o Afroamerykanach w biednych dzielnicach. Ale rzeczywiście, okolica była zaniedbana, a nocą ulicami włóczyli się młodzi mężczyźni, którzy zawsze z zainteresowaniem przyglądali mi się, kiedy jechałam rowerem. W ciągu tych dwóch tygodni nie spotkałam tam żadnej białej osoby. Spytałam o to Angelę, powiedziała, że na początku była trochę przestraszona, ale nie ma co się bać, bo nikt jej nigdy nie zaczepił, a bijatyki wcale nie zdarzają się tak często. A do strzelanin dochodzi jeszcze rzadziej. Aha.

Śniadania jadałam w Subwayu, w którym pracował bardzo miły staruszek. Zawsze robił nam wypasione kanapki. Chyba nas polubił. Ostrzegał nas, żebyśmy na siebie uważały i nie pracowały na północy. North Minneapolis słynęło z przemocy, czarnych i biedy. A gdzie był mój turf do pracy? Tak, właśnie na samej północy. Czy było niebezpiecznie? O tym innym razem. Na razie zostańmy przy Queen Avenue.

Angela i Ali byli naprawdę sympatyczni. W drugą sobotę urządzili wieczorem grilla. Ali przygotował dla mnie stek, kukurydzę, bardzo ostry ryż afrykański, ziemniaczki na słodko, smaczną sałatkę i jeszcze nachos z dipem. Mówiłam, że lubił gotować.

W niedzielę, razem ze współlokatorką musiałyśmy się spakować i wyprowadzić. Okazało się, że czekało nas również rozdzielenie. Od tamtej pory miałam mieszkać z dwiema Estonkami z naszej organizacji - Elisabeth i Mari-Ann.

Przez tydzień mieszkałam w Coon Rapids. Nie miałam już więcej ani mieszkać, ani pracować w Minneapolis, tylko tak jak wszyscy, przenieść się do jednego z mniejszych miasteczek. Z jednej strony się cieszyłam, bo wiedziałam, że będzie tam łatwiej i bezpieczniej, z drugiej, żałowałam, że nie miałam okazji spróbować swoich sił w tych lepszych dzielnicach Minneapolis, tych, które nie były na północy.

W Coon Rapids mieszkałyśmy u Cindy, sześćdziesięcioletniej kobiety. Nie wiem kto to załatwił, chyba Elisabeth.

Byłyśmy zakwaterowane w "piwnicy" eleganckiego domu w spokojnej i cichej ulicy. Dzieliłam pokój z Mari-Ann, Elisabeth spała w salonie z kominkiem i dużym telewizorem.

Na piętrze znajdowała się duża kuchnia, z której oczywiście mogłyśmy korzystać, salon i wiele pokoi. Naprawdę żałowałam, że mogłyśmy tam zostać tylko tydzień. Naszym celem było znalezienie HQ na stałe, najlepiej w Blaine, w mieście, w którym ja i Mari-Ann miałyśmy wkrótce zacząć pracować.

Jednak zanim ten tydzień dobiegł końca, przeprowadziłyśmy się do Brooklyn Park.

W Brooklyn Park u Brendy, przez jakiś czas mieszkał praktycznie każdy z naszej organizacji.

Brenda i jej mąż byli starszym, sympatycznym małżeństwem. U nich także mieszkałyśmy w piwnicy. Zajmowałyśmy dwa pokoiki, miałyśmy łazienkę i salon z mikrofalówką. I w zasadzie mogłybyśmy tam zostać całe lato, gdyby nie to, że dojazd z Brooklyn Park do Blaine zajmował mi i Mari-Ann bardzo dużo czasu.

Jedną noc spędziłyśmy w Blaine u cudownej babci Sue. Historia naszej znajomości jest tak wyjątkowa, że przeznaczę na nią osobny post.

Następne kilka dni spędziłyśmy w hotelu, gdzieś na północy Blaine. Było skromnie. To tyle co mam do powiedzenia na ten temat.

Wreszcie nadszedł moment, w którym życie na walizkach miało się skończyć - udało mi się znaleźć HQ!

To była sobota. Charlotte i Kyle otworzyli mi drzwi razem, chwilę później pomiędzy ich nogami ustało dwóch małych chłopców. Cała rodzina uśmiechała się i szybko wpuścili mnie do domu. Usiedliśmy w salonie, porozmawialiśmy, pokazałam im książki, a oni je kupili. Zrobiliśmy sobie wspólne zdjęcie i dodaliśmy do znajomych na fb. Polecili mi, bym poszła do szóstego domu po drugiej stronie ulicy, do takiego niebieskiego, bo tam mieszka Amanda, ich przyjaciółka, bardzo fajna mama.

Tak więc zrobiłam. Zapukałam do drzwi Amandy. Słyszałam szczekanie psa, a kiedy ona otworzyła, pomyślałam sobie "Oho, zaraz mnie spławi." Tak się jednak nie stało, bo Amanda okazała się bardzo cool mamą z dwoma synkami, nieco starszymi niż Blake i Caleb Charlotte.

Amanda nie chciała kupić książek, ale chciała mi pomóc. Powiedziałam jej, że pilnie szukam lokum, a ona zasugerowała Kyle i Charlotte, bo mają trochę miejsca w piwnicy. Kiedy z nimi rozmawiałam, zupełnie zapomniałam, by ich o to spytać.

Był wieczór, a Amanda zaprosiła mnie na kolację, a potem napisała na fb post o tym, że razem z dwiema koleżankami szukam pokoju do wynajęcia. Wtedy właśnie Kyle i Charlotte się do mnie odezwali. Napisali, że bardzo fajnie było mnie poznać, polubili mnie i chętnie za drobną opłatą wynajmą mi piwnicę.

Najszybciej jak się dało, przeprowadziłyśmy się na Quincy Blvd NE w Blaine. Było świetnie. Lokalizacja na moim turfie, wśród ludzi, którym pokazywałam książki i którzy je kupili. Do naszego breakfast place też było blisko. Z Amandą bardzo się zaprzyjaźniłam, w ciągu lata wielokrotnie mi pomagała, ale ona też zasługuje na specjalną notkę, więc na razie skupmy się na mieszkaniu z Charlotte. U jej rodziny spędziłam kilka tygodni. Wreszcie miałam dom, do którego z przyjemnością wracałam po pracy. Wreszcie nie musiałam się przeprowadzać. Wreszcie mogłam się rozpakować. Wreszcie miałam swój kąt.

W piwnicy znajdował się duży salon, dwa pokoje, łazienka z prysznicem i pralnia. Na piętrze miałyśmy dostęp do kuchni, w której trzymałyśmy jedzenie i przygotowywałyśmy posiłki.

Z Mari-Ann i Elisabeth spędziłam wspólnie dziesięć tygodni. Estończycy mieli wizę tylko na dwanaście tygodni, więc musieli wracać wcześniej.

Na ostatnie dwa tygodnie musiałam przeprowadzić się znów do Coon Rapids. Nie wróciłam jednak do Cindy, a zamieszkałam z dwiema Polkami z mojej organizacji. Tracee była klientką Karoliny i zaoferowała jej mieszkanie całkowicie za darmo. U niej też mieszkałyśmy w piwnicy. Mówiłam, że to bardzo popularny typ domów, prawda? Wtedy po raz pierwszy miałam swój własny pokój. Przez dwa tygodnie miałyśmy cały dom tylko dla siebie, ponieważ jego właściciele wyjechali na wakacje. I po prostu pozwolili nam u nich mieszkać. Niewiarygodne, co? Nawet nie miałyśmy żadnych obowiązków. Musiałyśmy jedynie dbać o siebie, nic więcej.






środa, 4 lipca 2018

MINNESOTA NICE

Przed wyjazdem do Minnesoty, stan ten kojarzył mi się z zimnem i deszczem. Myśli te były uzasadnione, w końcu Minnesota leży na północy, przy granicy z Kanadą. Skoro w Waszyngtonie tak jest, to tam musiało być podobnie, prawda? Wszyscy zresztą tak mi mówili. I w połowie mieliśmy rację. W Minnesocie faktycznie jest zimno, ale tylko w zimę.
Kiedy tam przyjechałam, byłam w szczerym szoku, bo zaskoczył mnie upał. Upał większy, niż kiedykolwiek w Polsce. I upał ten panował tam praktycznie całe lato. Na palcach jednej ręki mogę wymienić deszczowe dni. Fakt, było ich niewiele, ale jak już padało, to trzeba przyznać, że konkretnie.
Jaka jest Minnesota? Zielona i bardzo zadbana.
Samo Minneapolis bardzo często porównywane jest do Nowego Jorku. Miasto jest czyste, schludne i nowoczesne, a przechadzki po nim do dziś miło wspominam. Downtown pełne jest wysokich wieżowców i szklanych budynków, lśniących w słońcu.
Pierwsze dwa tygodnie spędziłam na jego przedmieściach, pozostałe dwanaście w mniejszych  miasteczkach.
Na pewno znacie z filmów te piękne, spokojne osiedla - śliczne domki, podjazdy zastawione kilkoma samochodami i uprzejmi sąsiedzi. Ten obrazek wcale nie jest taki przerysowany jak mogłoby się wydawać.
Po Minnesocie beztrosko biegają jelonki, króliki i wiewiórki. Czmychają pomiędzy domami, skrywają się za krzakami w ogrodach, czy bawią się przy ulicy. Jeżdżąc rowerem, czułam się jak księżniczka Disneya. Zwłaszcza kiedy sobie śpiewałam.
Jednak zwierzęciem Minnesoty zdecydowanie jest... komar.
Ostatnio wspominałam, że w USA wszystko jest większe. I kiedy ja byłam w szoku, moi znajomi będący wcześniej w Teksasie, stwierdzili, że tam to dopiero "wszystko jest większe." Nie potrafię sobie tego wyobrazić, bo skoro piekarniki w Minnesocie byłyby w stanie mnie pomieścić, to jakie są te w Teksasie?
Na pewno wiecie, że różne rejony w Stanach są narażone na inne warunki pogodowe. Susze na południu, trzęsienia ziemi na zachodzie, a co jest w Minnesocie? Tornada. Nie macie pojęcia jaka byłam skołowana, kiedy się o tym dowiedziałam. "Jak to tornada? Tornada są w Teksasie!" No cóż. Okazało się, że w Minnesocie też. I to często. Nikt mnie o tym nie uprzedził. Na szczęście nie miałam okazji doświadczyć tego zjawiska, choć niejednokrotnie przy zmianie pogody mnie tym straszono. Mieszkańcy mówili "Uciekaj do domu, zbiera się na tornado." Skłamałabym, gdybym powiedziała, że się nie bałam, ale jak napisałam wcześniej, na straszeniu się skończyło. Byłam jednak w miejscach, gdzie pozostały widoczne ślady zniszczeń, które tornado po sobie pozostawiło. Sąsiedzi chętnie opowiadali mi liczne historie o swoich przeżyciach. Jeden pan z przejęciem mówił o tym, jak pewnego dnia obudził się rano i spostrzegł, że na ulicy brakuje jednego z domów. Okazało się, że w nocy porwało go tornado.
Mieszkańcy Minnesoty są świadomi zagrożenia, dlatego przezornie budują domy ze schronem w piwnicy. I tutaj należy wspomnieć, że te ich piwnice to są inne piwnice, niż w Polsce, inne nawet niż te z amerykańskich filmów, bo nie mówię tu o takich typowych piwnicach z horrorów albo z wielkimi piecami, jak w Home Alone. Piwnice w Minnesocie są prawie zawsze całkowicie przystosowane do zamieszkania, są po prostu piętrem -1. Byłam w domach, gdzie w piwnicy oprócz pralni znajdowała się kolejna łazienka, salon, sypialnie, gabinet, a nawet kuchnia. Miałam też okazję w nich mieszkać, ale o tym w którymś z następnych postów.
W Minnesocie bardzo często dostaje się alerty informujące o opadach gradu, tornada nie są więc jedynym zagrożeniem.
O Stanach krąży wiele stereotypów, jeden z nich dotyczy wagi. Oglądamy te przeróżne programy o ludziach z nadwagą, śledzimy ich walkę z odchudzaniem i dietami, wiemy jak niezdrowo się odżywiają, więc w naszych głowach tworzy się pewien wizerunek. Ten mój został nieco zachwiany, bo ludzie w Minnesocie wcale nie są tacy otyli. Jej mieszkańcy wstają bardzo wcześnie, prowadzą aktywny tryb życia, dużo ćwiczą, uprawiają sport i naprawdę o siebie dbają. Jasne, są wyjątki, ale uwierzcie mi, że Minnesota to naprawdę fit stan. W przeciwieństwie do Teksasu, w którym podobno wszystko jest większe - nawet ludzie. Minnesota jest bardziej pro active. Może dlatego, że mieszka tam sporo Europejczyków. Nie od dziś wiadomo, że USA to mieszanka kulturowa, byłam na osiedlach, gdzie mieszkali ludzie z Mołdawii, Kosowa, Białorusi, Somalii, Chin, Wietnamu, Indii, czy Hiszpanii. Miałam okazję spróbować ich narodowych dań i posłuchać o ich ojczyznach. Spotkałam też rodziny, które miały polskie korzenie i choć nie umiały słowa po polsku, dumnie wywieszały przed domem polską flagę. Spotkałam jednak dwie rodziny, które wyemigrowały prosto z kraju nad Wisłą i przyznam, że kiedy nagle miałam pokazywać im książki po polsku, to miałam spory problem, żeby się przestawić z angielskiego.
Polskich akcentów też jest całkiem sporo. Słyszałam o polskich sklepach, byłam nawet w polskim, katolickim kościele, na polskiej mszy.
To co bardzo mnie dziwiło i martwiło, to duży odsetek dzieci z autyzmem. Na jednym osiedlu potrafiłam spotkać po kilka takich rodzin. Stopień zaawansowania był różny, po niektórych dzieciach w ogóle nie dało się stwierdzić, że zmagają się z autyzmem, za to inne wymagały całodobowej opieki. Zaczęłam się zastanawiać, co jest tego przyczyną. Czy to coś w wodzie, w powietrzu, w chemicznym jedzeniu? Czy coś jest nie tak z Minnesotą? Może to przez jakieś tajemnicze promieniowanie? Potem dowiedziałam się, że w Minnesocie znajduje się najlepszy w całych Stanach ośrodek dla dzieci z autyzmem, w którym dodatkowo przeprowadzane są jakieś badania i rodziny z całego kraju przeprowadzają się do Minnesoty, żeby być bliżej. Nie znam szczegółów, opowiedziała mi o tym jedna mama, która pracowała z dziećmi chorującymi na autyzm.
Minnesota jest bardzo zaangażowana w sport i intensywnie kibicuje Vikingom. Minnesota Vikings to zawodowy zespół futbolu z siedzibą w Minneapolis. Ich barwy to fiolet, który dumnie powiewa na chorągwiach przed wieloma domami.
Mottem stanu jest "Minnesota nice." Jak to się przekłada na rzeczywistość? Powiem Wam, że nigdy wcześniej nie spotkałam tylu miłych i uprzejmych ludzi jak tam. "Hi, how are you?" wypowiadane jest na każdym kroku, ludzie machają do siebie, uśmiechają i zgadują. Są też niezwykle pomocni. Wszyscy zawsze chętnie oferowali mi podwózkę, wodę, skorzystanie z toalety, czy nawet jakiś przysmak. Spotkałam tam niezwykle ciepłe i kochane osoby, z którymi do dziś mam kontakt i bardzo za nimi tęsknię.



































poniedziałek, 4 czerwca 2018

W drodze do USA! Sales School w Nashville i pierwsze dni

Moja podróż zaczęła się w Warszawie i muszę przyznać, że do czasu lądowania w Paryżu, było dość nudno. Leciała za mną koleżanka, będąca ze mną w organizacji, ale nawet nie siedziałyśmy razem, więc nie miałam z kim rozmawiać. Ale było jedzenie.

W Paryżu spotkaliśmy część organizacji z innego miasta. Manager i trójka FY. Okazało się, że lecieliśmy razem. Ucieszyłam się, że resztę podróży spędzimy w swoim towarzystwie. Nowi koledzy byli bardzo mili i zabawni. Wolny czas spędzony na lotnisku poświęciliśmy między innymi na ćwiczenia pod okiem doświadczonego managera.

Lot do Detroit trwał kilka godzin. Samolot był duży i wypełniony trzema rzędami siedzeń. Przemiła obsługa rozdawała koce, poduszki i dużo jedzenia. Pamiętam, że oglądałam jakiś film. Chyba o pandach.

Detroit było pierwszym amerykańskim miastem, w którym postawiłam stopę. No, może nie miastem, a lotniskiem. Nie wyszłam poza jego obręb, więc nie jestem w stanie zaprzeczyć lub potwierdzić plotek krążących o tym miejscu. Tata wciąż nie może mi tego wybaczyć. Mówi się, że Detroit to jedno z najbardziej niebezpiecznych miast w Stanach. Ja mogę jedynie powiedzieć, że kontrola osobista była najbardziej dokładna i szczegółowa, a wszyscy pracownicy lotniska bardzo mili i uprzejmi.

Musieliśmy odebrać swoje bagaże i osobiście nadać je do Nashville. Przez chwilę byłam więc obładowana z każdej strony. Albo coś mi upadało albo ja upadałam. Załamywałam się nad swoją niezdarnością życiową i katastrofizmem, który ze sobą niosłam. Chłopcy oczywiście mnie pocieszali i pomagali.

W Nashville byliśmy późnym wieczorem. Po wyjściu z lotniska powitał mnie upał, podobny do tego panującego w Turcji. Do hotelu podjechaliśmy taksówką i wtedy zorientowałam się, że zgubiłam pierścionek. Znalazłam go następnego dnia, wrócił jak bumerang.

Co mnie zaskoczyło w amerykańskich hotelach? W większości z nich, umywalka nie jest w łazience, a w pokoju. W łazience znajduje się oczywiście sedes, prysznic/wanna, ale umywalka znajduje się w pokoju, blisko wejścia. Na wyposażeniu standardowo są ręczniczki, szczoteczki do zębów i małe mydełka. Same prysznice też są ciekawe. W ciągu miesięcy życia w Stanach, widziałam ich wiele i naprawdę, wszystkie były takie same - przytwierdzone do ściany. W Polsce słuchawka jest ruchoma, co według mnie jest sporym ułatwieniem, gdy chce się na przykład umyć tylko głowę. Tam słuchawki były przytwierdzone i po odkręceniu wody... no cóż. Strumień miał tylko jeden kierunek.
W pokojach przeznaczonych dla dwóch osób, spaliśmy po cztery. Łóżka king size są naprawdę ogromne. Wysokie i szerokie.

W Nashville spędziliśmy kilka dni, które poświęciliśmy nauce i treningom. Dosłownie każda minuta naszego czasu była zaplanowana. Bardzo pilnowaliśmy, by być w schedule. To było niezwykłe doświadczenie. Sales School do dziś jest w mojej pamięci.

Lista rzeczy, które tam zgubiłam codziennie się wydłużała.

W końcu dowiedziałam się też, do jakiego miasta zostałam wysłana. MINNEAPOLIS! Byłam naprawdę podekscytowana, że będę mieszkać i pracować w tak wielkim mieście! Chociaż z tym mieszkaniem to nie do końca było pewne, bo managerom nie udało się znaleźć HQ dla wszystkich. Więc przez pierwsze dwa tygodnie wraz z koleżanką mieszkałam w Airbnb u bardzo sympatycznej pary, ale o moich warunkach mieszkaniowych w Stanach napiszę w jednej z kolejnych notek.

Wracając jeszcze do znajdującego się w Tennessee, Nashville, które jak wiadomo, jest stolicą country, to warto wspomnieć, że miasto to jest absolutnie przepiękne! Gorące i górzyste, ale wciąż zielone! Budynki i drogi są bardzo nowoczesne i zadbane.

O wschodzie słońca wyruszyliśmy. Nasza organizacja liczyła wtedy piętnaście osób. Czterema autami jechaliśmy do Minnesoty! Mieliśmy kilka przystanków na posiłki. W typowych lokalach, jakie wcześniej widywałam jedynie w filmach. Typowe breakfast place - boksy ze skórzanymi siedzeniami i menu za $2, a w nim naleśniki, jajecznica z bekonem, gofry. I tam naprawdę przychodzą wszyscy i to o różnych porach. Rodziny z dziećmi, staruszkowie, samotnicy. Kelnerki też są typowe. Na pewno każdy kojarzy postać kelnerki z jakiegoś filmu lub sitcomu. Spotkałam takie żywcem wyjęte z ekranu. Przy sobie, po pięćdziesiątce, z wielką dziwną fryzurą, która nie podlega prawom grawitacji, z wyrazistym makijażem oczu i uniformem z fartuszkiem. Jedna była taka kochana. Od razu rozpoznała, że jesteśmy z Europy. Tarmosiła Igę za policzek i pytała, czy dzwoniliśmy do rodziców. Kazała nam obiecać, że zadzwonimy do rodziców, bo na pewno się o nas martwią.

W Stanach wszystko jest większe. Nie tylko łóżka, ale wszystkie inne meble i sprzęty. Auta też. Kiedy widzisz trucki, wiesz, że jesteś w USA. Bardzo dużo ludzi ma trucki. Są bardzo typowe.
Jadąc, obserwowałam domy. Tak różne. "Jak z filmów." Piękne, duże, małe, brzydkie...
Ale o domach też bardziej rozpiszę się przy innej okazji.

Do Minnesoty jechaliśmy cały dzień i pierwszą noc spędziliśmy w Saint Paul w dość upiornym hotelu, a następnego dnia, w niedzielę, rozjechaliśmy się do swoich miast...

Każdy w organizacji dostał funkcję, którą miał pełnić całe lato. Ja, jako pisarka amatorka, dostałam zadanie założenia i prowadzenia bloga. Miałam w każdą niedzielę opisywać jak minął nam tydzień i jak spędziliśmy nasz jedyny wolny dzień. Link otrzymali wszyscy rodzice i bliscy. Posty są w trzech językach: polskim, angielskim i estońskim. Jest także sporo zdjęć. Można tam poczytać trochę więcej na temat sales school, a także o rozrywkach, jakich doświadczaliśmy.

http://overachieversinminnesota.blogspot.com/2016/06/sales-school-sales-school.html