czwartek, 4 października 2018

Last Dance

To ulotne wspomnienie wraca do mnie każdej nocy
Twoje złote oczy patrzące tylko na mnie
Jakby nikt inny się nie liczył
Czy możemy wrócić do tamtych czasów?
Do tamtej chwili, w której oboje byliśmy szczerzy
Znów tańczylibyśmy razem
Śmiejąc się, wypowiedziałabym Twoje imię
Bo wtedy nie było tego gniewu, który nas rozdzielił
Chcę odzyskać nasz ostatni taniec
Chcę wrócić do tamtej piosenki
Do tamtej radosnej wiosny
Próbuję zatrzymać czas
Próbuję zatrzymać moją tęsknotę chociaż na tę jedną noc
Będę krzyczeć, aż mój żal odpłynie razem ze łzami
One wracają
Wspomnienia naszego ostatniego tańca wracają z całych sił

wtorek, 2 października 2018

Hi, how are you?

Wcześniej wspominałam o niezwykłej uprzejmości mieszkańców Minnesoty, z której stan ten jest znany. Na początku trudno było się do tego przyzwyczaić. Nie będzie zaskoczeniem, jeśli powiem, że w Polsce jest inaczej. Nasz kraj ma inną mentalność. Tutaj nie zrobiłabym wielu rzeczy, które robiłam w Stanach.

Opowiadałam Wam o Minnesocie, dzisiaj porozmawiamy o stereotypach, prawdach i mitach dotyczących USA.

Przyjechałam tam z otwartym umysłem, nie chciałam wierzyć, że "Amerykanie to debile," "Amerykanie to grubasy," czy "Czarni kradną i strzelają."

Wcześniej cała moja wiedza o Stanach pochodziła wyłącznie z książek, filmów, czy programów telewizyjnych, podobnie pewnie jak większości z Was. Skoro nasze stereotypy biorą się głównie z filmów, to może na filmach się skupmy.

Na pewno znacie z filmów akcji te sceny, kiedy bomba jednak nie wybucha, samolot się nie rozbija, statek nie tonie, a świat zostaje uratowany. Co jest wtedy? Łzy radości, krzyki i oklaski. Wszyscy się przytulają, klepią po plecach, a główna para bohaterów się całuje. Wszystkiemu temu towarzyszy jakaś podniosła, klimatyczna nuta.

Trochę to przerysowane, nie?

Niech pierwszy rzuci kamieniem, ten, który na jednej z takich scen choć raz nie przewrócił oczami albo z lekkim zażenowaniem nie mruknął "Amerykański film..."

Jasne, czasami fajnie się takie rzeczy ogląda, ale czasami uważałam takie reakcje za przesadzone. No bo tak szczerze, klaskaliście kiedyś, gdy jakaś para zaczęła się przy Was całować? A może Wam ktoś klaskał? Bo mi nie, a podobno dobrze całuję. Więc o co chodzi? Filmy kłamią, czy tylko nasz naród jest taki zamknięty?

Amerykanie są emocjonalni, to trzeba im przyznać. Na wiele rzeczy reagują niezwykle żywiołowo. Kiedy coś im się podoba, krzyczą, śmieją się i cieszą. Na wszelkie sposoby wyrażają to, co czują. Podobnie jest z tym ich słynnym "Hi, how are you?" Można to usłyszeć dosłownie wszędzie. W każdym sklepie, czy na ulicy, obcy ludzie do siebie zagadują. Po pewnym czasie to mi tak weszło w krew, że sama zaczęłam to robić. Zagadywałam kasjerki w Walmarcie, czy kelnerki w restauracjach. Każda taka interakcja pozytywnie wpływa na obie strony. Wymiana uprzejmości, komplement, czy komentowanie pogody buduje connection i ociepla każdą relację. No i nic tak nie przełamuje pierwszych lodów.

Na "Hi, how are you?" możesz odpowiedzieć "Fine" i iść dalej, ale Amerykanie zawsze dodadzą "and you?" I wtedy zaczyna się pogawędka. Nieważne, czy biegniesz, jedziesz rowerem, stoisz na światłach, czy robisz zakupy, na small talk zawsze znajdzie się chwila.

Tego brakuje mi w Polsce. W Polsce, gdy do kogoś pomachasz, możesz oberwać. Gdy się będziesz do kogoś uśmiechać albo zagadasz "Co tam?" - wezmą Cię za idiotę. Wiadomo, nie zawsze tak jest, od każdej reguły są wyjątki, ale to, co w Stanach jest większością, u nas jest mniejszością.

Teraz coś, co dobrze znamy z seriali i sitcomów.



Breakfast place.

Przeróżne lokale, pełne o każdej porze dnia, serwujące kaloryczne dania.
Wspominałam, że już pierwszego dnia w Minnesocie miałam okazję zawitać w takim lokalu. To było Denny's albo Wendy's. Oba to popularne fast foody.

Większość jest do siebie bardzo podobna. To co najbardziej mnie zaskoczyło, to wcale nie to, że rzeczywiście wyglądały tak jak w filmach, ale to, że przychodzili tam ludzie w każdym wieku i potrafili tam siedzieć godzinami.

Jedną z zasad w mojej pracy było to, że o poranku należało opuścić HQ jak najszybciej, a śniadania jadaliśmy na mieście, właśnie w fast foodach. W ciągu całego lata miałam "przyjemność" stołować się w Subwayu, Burger Kingu, MacDonaldzie i Taco Bell.

Przez większość tygodni był to niestety MacDonald. Menu śniadaniowe znałam na pamięć. Ciekawostką może być fakt, że różniło się ono od tego polskiego. Ten w Stanach, oprócz rzeczy, które mamy tutaj, oferował zestaw z niewielką bułeczką, trzema naleśnikami, syropem, dżemem, masłem, czy na przykład owsiankę, która była naprawdę smaczna!

Koszt śniadania w Maku wahał się od $1 do $4, w zależności na ile chciałam sobie pozwolić. Jako, że szybko można było mieć dość bułki z jajkiem i kotletem, trzeba było sobie urozmaicać. Jednak jak to fast foody, ich puste kalorie na starczały na długo, więc bardzo szybko zaczynałam być głodna, nieważne co sobie wybrałam. Naprawdę, brakowało mi frytek i prawdziwych burgerów. Jeśli już miałam się faszerować niezdrowym jedzeniem, wolałam, żeby było konkretne. Niestety, rano nie było tego w ofercie.

Obsługa znała mnie i moje współlokatorki, w końcu jadałyśmy tam sześć dni z rzędu przez kilka tygodni. Nie byłyśmy jednak jedynymi stałymi bywalczyniami. Innymi fanami Maka była grupka starszych panów. Nie pamiętam dokładnie ilu ich było. Może siedmiu, ośmiu? Zawsze zjawiali się razem, czasem przed nami, a my same byłyśmy tam koło 7am. Do ich zgranej paczki należała jedna kobieta, ich rówieśniczka. Obserwowałam ich.

Pani najpierw siadała osobno i jadała samotnie, z dala od panów, potem jednak oni przysiadali się do niej albo ona do nich.

Po czasie "wspólnych" śniadań zaczęliśmy wymieniać między sobą uśmiechy i życzliwości. Staruszkowie zagadywali nas, pytali skąd jesteśmy, na jak długo i co dokładnie robimy. Przez okna oglądali jak przed zaczęciem pracy motywowałyśmy się, śpiewając śmieszne piosenki.

Podczas posiłku, Elisabeth i ja szczególnie się im przypatrywałyśmy. Jadali w Maku CODZIENNIE. Z własnej woli. Nie potrafiłam tego zrozumieć.

Ja o tej godzinie wolałabym spać. To po pierwsze. A po drugie, no ileż można jeść fast foody na śniadanie?!

Pamiętam jeden najbardziej burzowy dzień. O tym, że jest ulewa z piorunami, zorientowałyśmy się dopiero po wyjściu z domu Charlotte. Musiałyśmy być jednak w schedule, więc na śniadanie pojechałyśmy, ale autem Elisabeth.

Było zimno, padało, wiało i grzmiało. A w Maku i tak siedziała nasza stała ekipa.

Amerykanie uwielbiają fast foody i uwielbiają jeść na mieście z innymi ludźmi. To oszczędza ich czas. Chyba nikt nie lubi samotności, a jedzenie samemu zdecydowanie nie jest miłe. Chyba dlatego staruszkowie spotykali się codziennie rano, nieważne jakie były utrudnienia, czy okoliczności.
Często widywałam całe rodziny, które zamiast gotować w domu, wolały przyjść na naleśniki, jajka, czy gofry. W Stanach jest duży popyt na takie lokale, dlatego w każdym miasteczku jest ich tak dużo.

Ok, coś na co pewnie każdy z Was choć raz zwrócił uwagę podczas oglądania filmów i seriali to moment, w którym bohater opuszcza mieszkanie i... nie zamyka drzwi.

Tak po prostu. Nawet nie chodzi o to, że kamera tego nie pokazała, bo dla fabuły nie jest istotne ujęcie jak jakaś postać przed wyjściem szuka kluczy albo komentuje zacinającą się klamkę. Nie. Zazwyczaj bohater po prostu sobie idzie.

Może jestem czepialska albo przewrażliwiona, ale uważałam to za zaniedbanie twórców i za błąd.
Prawda jest jednak taka, że wielu Amerykanów bardzo często nie zamyka drzwi, opuszczając dom nawet na cały dzień. W każdym razie, tak jest w Minnesocie, która, tylko przypominam, uchodzi za przyjazny i bezpieczny stan.

Jak wiecie, mieszkałam w wielu miejscach, do żadnego z nich nie miałam kluczy. Pamiętam tylko, że u Cindy, gdy wracałyśmy późno, drzwi frontowe były zamknięte, a klucz był na górnej listwie.
Najbardziej zaskoczyło mnie mieszkanie u Tracee, Była ona klientką mojej koleżanki, kupiła od niej Biblię dla swoich dzieci, które sama nauczała. W domu Tracee spędziłam jedno niedzielne popołudnie na naszym sunday meeting. Potem miałam u niej zamieszkać na ostatnie dwa tygodnie. Kiedy się wprowadziłam, jej rodziny nie było, bo wylecieli na wakacje. Zostawili swój dom, cały majątek i dobytek życia trzem młodym dziewczynom z Europy i wyjechali. Bo po prostu nam ufali. Ufali też mieszkańcom Minnesoty, bo wyznawali zasadę niezamykania drzwi.

Przez dwa tygodnie, codziennie rano wychodziłyśmy do pracy, wracałyśmy koło godziny 10pm. Przez cały ten czas dom pozostawał otwarty. Czy się martwiłam? Jasne. W końcu byłyśmy przez ten czas za dom odpowiedzialne. Poza tym, były tam też moje rzeczy. Mój laptop, czy pieniądze. Przez dobre dwanaście godzin, każdy mógł wejść do domu i wynieść z niego, co tylko by chciał. Mógł też tam bezkarnie koczować i grzebać w rzeczach domowników. Rodzina Tracee się tym zbytnio nie przejmowała.

Niezamykanie drzwi to jednak nie tylko filmowy mit.

Wyobrażacie sobie coś takiego w Polsce? Zdarza Wam się nie zamknąć domu?
Dla mnie to jedna z rzeczy, do której chyba nie potrafiłabym się przekonać, nawet po zamieszkaniu tam na stałe.

Mimo uwielbienia fast foodów, Amerykanie naprawdę kładą nacisk na sport, dlatego osiągają w tej dziedzinie wiele sukcesów. Najpopularniejsze sporty to oczywiście koszykówka,  baseball, amerykański football i soccer. Dzieciaki od najmłodszych lat chodzą na treningi i należą do przeróżnych klubów. Wysokie wyniki w sporcie to nie tylko zaszczytne miejsce w szkolnej drużynie, ale też szansa na stypendium na studia, dlatego wiele rodzin bardzo się angażuje i popycha pociechy w tę stronę.

W Minnesocie popularny jest także hokej.

Przed każdym amerykańskim domem musi być hoob, czyli kosz do koszykówki. Musi być. Nie jestem Amerykaninem, jeśli nie masz obok garażu hoob'a. To też łatwy sposób, by rozpoznać, czy w danym miejscu mieszka rodzina z dziećmi. Jeśli na podwórku jest mały, plastikowy i kolorowy kosz, wiadomo, że w środku są maluchy. Jeśli kosz jest wysoki i nowy - nastolatki, a jeśli stary i zniszczony, wiadomo, że dzieci już wyfrunęły z gniazda.
Kosze są tak samo pospolite i typowe jak flagi.


"Stany to Ziemia Obiecana." - prawda, czy mit?

Przybywający do USA bardzo często mają swój American Dream, który chcą spełnić. Ludzie mają nadzieję, że życie w tym kraju wszystko odmieni i że pozwoli im zrealizować swoje cele i plany. Ilość imigrantów świadczy o tym, że faktycznie, coś jest na rzeczy.

Bardzo często, tutaj w Polsce, słyszałam od ludzi teksty typu: "Oj, bo Ty myślisz, że tam jest tak fajnie. Nie ma nic za darmo." "Tam też są biedni i bezdomni." "Ty myślisz, że wszystko jest takie kolorowe jak w filmach."

Dlaczego mnie denerwowały? Bo mówili je ludzie, którzy nawet nie byli za granicą Polski. Mówili je mi, a to ja przecież byłam w Stanach, a nie oni.

Ale jest w tych tekstach nieco prawdy. Nie ma nic za darmo. To nie jest tak, że przyjeżdżasz do Stanów i w nagrodę za ten wyczyn dostajesz lepsze życie, pracę, dom i szczęście do końca życia. Nie. Ale dostajesz możliwości. Rozmawiałam z rodzinami z Europy. Czy wyjechali do Stanów, żeby tęsknić za bliskimi albo dlatego, bo zawsze chcieli mieszkać w kraju, gdzie nikt inny nie mówi w ich języku? Nie. Wyjechali, bo chcieli lepszego życia. Lepszego życia, które otrzymali, bo na nie zapracowali, bo w Stanach dostali na to większą możliwość. Czy brakuje im ojczyzny? Tak. Czy zamierzają do niej wrócić? Nie.

W Stanach jest naprawdę łatwiej, bo jeśli się tylko chce, to kraj ten może sporo zaoferować.
Pracowałam tam bardzo ciężko, codziennie poznawałam ludzi, widziałam jak żyją i co zaobserwowałam? Te piękne, wielkie domy bardzo często były puste, bo ich właściciele pracowali, by te wielkie, piękne domy opłacić. Jeśli chcieli żyć na poziomie, musieli się starać. Niby oczywiste, nie? Jednak wiele osób z Polski żyje w jakimś mylnym przekonaniu, że gdyby tam wyjechali, to nic nie musieliby robić.

Przyznam, że kiedy tam mieszkałam, czasem też było mi trudno zrozumieć prawa rządzące tym krajem. Kiedyś drzwi domku otworzyła mi staruszka, która mówiła jedynie po hiszpańsku. Nie rozumiała ani słowa po angielsku. Nie mogłam się z nią dogadać, a potem przez cały dzień zastanawiałam się "Jak Ty tu żyjesz tyle lat? Jak Ci się to udało?" Nie potrafiłam pojąć jak udało się jej tu zamieszkać i nie nauczyć się języka, jak udaje się jej funkcjonować w społeczeństwie.
Wiele razy spotykałam rodziny z Azji, czy Meksyku, gdzie rodzice nie znali angielskiego i ich dzieciaki musiały tłumaczyć. Najbardziej mnie dziwiło to, że bez znajomości języka, stać ich było na ładny dom w dobrej okolicy. Nie rozumiałam, dlaczego po tylu latach mieszkania w USA, nie nauczyli się angielskiego i co to za praca, która pozwala im żyć, a która nie wymaga tej umiejętności. Ale po tym jak spotkałam więcej takich rodzin, wszystko stało się clarowne. Imigranci nieznający angielskiego bardzo często pracowali w fabrykach lub wykonywali inne prace fizyczne, a na domy brali kredyty. Nie musieli uczyć się angielskiego, bo w pracy nie był im potrzebny. Oglądali swoją telewizję i utrzymywali kontakty tylko z innymi imigrantami mieszkającymi w sąsiedztwie i z którymi także pracowali. A do zakupów w Walmarcie angielski też jest zbędny. Także wiele rodzin potrafi żyć w Stanach od dziesięciu, dwudziestu lat i wciąż nie znać angielskiego. Żyją w społeczeństwie, którego nie rozumieją i na którego nawet nie próbują wpłynąć, są zwyczajnie bierni.


"Amerykanie to debile." Musiałam to poruszyć, wiecie o tym.

To nie tak, że Amerykanie są głupi. Ich system edukacji po prostu ssie. Historia przez większość szkolnych lat skupia się głównie na wojnie secesyjnej, a geografia leży i kwiczy, przez co potem wielu Amerykanów uważa Stany za centrum świata i najważniejsze państwo. Wiele rodzin nie ma pojęcia co dzieje się poza granicami ich kraju. I nie mówię tu już o imigrantach, tylko o rodzimych mieszkańcach USA. Nie zapomnę jak od jednej kobiety usłyszałam, że "Europa to piękny kraj."
Bardzo wielu nastolatków rzuca szkołę przed ukończeniem liceum, za to ci, którzy je skończą, często nie idą na studia, bo ich nie stać. Studia są płatne i nie każdy może sobie na nie pozwolić.

Rozmawiałam z wykształconymi rodzicami, którzy naprawdę byli zaangażowani w edukację i rozwój swoich dzieci, bo oni sami najczęściej byli po studiach i wiedzieli jak ważne jest to, by się uczyć. Naprawdę widziałam różnicę w rozmowie z takimi rodzicami, a takimi, którzy bardzo wcześnie zakończyli swoją edukację.
Pewna taka mama, na moje pytanie "Co robisz w życiu?", leżąc na kanapie, odpowiedziała "Oglądam telewizję."
Tylko bogowie wiedzą, jak walczyłam sama ze sobą, żeby się nie roześmiać.
Uważam jednak, że ten stereotyp jest bardzo krzywdzący. W Internecie wiele osób nie zachowuje się poprawnie i tworzy mieszkańcom USA wizerunek idiotów, stąd taka opinia, która krąży po świecie, a naprawdę jest to kraj zdolnych i ambitnych ludzi.


"Czarni tylko kradną i strzelają." To jest chyba jeszcze bardziej krzywdzący stereotyp, niż ten wcześniejszy.

Nie byłam rasistką przed przyjazdem do USA i nie zostałam nią po powrocie.
Najwięcej Afroamerykanów spotkałam w North Minneapolis, w tych biedniejszych i bardziej niebezpiecznych dzielnicach, to fakt. Wspominałam o życiu na Queen Avenue, obiecałam też napisać kilka słów o pracy w takich dzielnicach.

Pierwszego dnia byłam przerażona, potem lekceważyłam ostrzeżenia mieszkańców o tym, by nie pracować na północy. Pracowałam na ulicach, gdzie żyły głównie osoby o ciemnym kolorze skóry i poznałam wiele bardzo sympatycznych rodzin. Na co zwróciłam uwagę? Na akcent. Zdecydowanie mieli inny.

Czy podczas oglądania filmów, macie czasem wrażenie, że "czarne mamy" mówią tak, jakby wiecznie rapowały? Spotkałam takie. Duże, krzyczące na biegające dzieci i rapujące. Naprawdę, nie znam lepszego określenia, które by opisywało sposób, w jaki mówiły. I szczerze, "czarne mamy" były kochane i bardzo pomocne.

O North Minneapolis krążyły niepochlebne plotki, niektóre miały już rangę legend. Było trochę jak z tornado, bo wszyscy mnie ostrzegali, a nigdy nic złego mnie nie spotkało. Straszono mnie strzelaninami, a tymczasem nikt mnie nawet nie zaczepił. Roweru też mi nie skradziono, a czasem zostawiałam go przy jednym drzewie i po ulicy chodziłam na pieszo. Śmiałam się, że prędzej ukradliby go w Polsce.

W drzwiach od jednego domu zauważyłam ślady po kulach i to całkiem świeże, ale hej, komu nie zdarza się postrzelać w drzwi sąsiada?

Raz siedziałam w domu pewnej młodej mamy. Jej trójka małych dzieci zaczepiała mnie z każdej strony, a ja w końcu spytałam, jak to jest z tym North Minneapolis, czy to bezpieczne mieszkać tu z dziećmi? Powiedziała, że na zewnątrz czasem dochodzi do strzelanin, ale przecież w domu dzieci są bezpieczne.

No tak.

Ale to jeszcze nic, bo mojej koleżance w Arizonie przydarzyła się inna historia: zapukała do drzwi, a te zostały otwarte przez mężczyznę, który w pierwszym odruchu przyłożył jej nabitą broń do głowy.

W tym czasie po Phoenix jeździł też szaleniec, który strzelał do ludzi z auta. Bookgirl na rowerze to świetny cel, na szczęście nikomu z moich znajomych nic się nie stało.

Prawo do posiadania broni. Nie pozdrawiam.

Wielu moich znajomych było uprzedzonych do Afroamerykanów, ale wcale nie ze względu na plotki o strzelaninach, ale przez to, że nie kupowali oni naszych książek. Starsze stażem koleżanki, mówiły mi, że szkoda czasu na rozmowę z "czarną mamą," bo ona i tak nie kupi. Nie mogłam w to uwierzyć. Wiecie, ja chyba po prostu jestem taką osobą, że nigdy nie chcę kogoś źle oceniać i z góry skreślać, dlatego dopytywałam "Ale jak to? Nigdy żadna Afroamerykanka od Ciebie nie kupiła?" Nie. Przy rozmowie zdarzało się, że składali zamówienie, brali książki na raty, a po jednej, czy dwóch, przestawali je spłacać, czyli finalnie do żadnej sprzedaży nie doszło.

Prawda jest taka, że wśród moich klientów też nie było nikogo czarnoskórego. Naprawdę nie wyjaśnię Wam dlaczego. Nie chcę teraz twierdzić, że to dlatego, bo "są biedni/są głupi/nie zależy im na edukacji." Powód może być inny, ale ja go nie znam.

W każdym razie, stereotypy, które znamy, są też popularne tam i rozdmuchiwane jeszcze bardziej. W końcu mówi się, że stereotypy nie biorą się znikąd.

Znacie jeszcze jakieś stereotypy o USA i jej mieszkańcach? A może zastanawiacie się, czy pewne rzeczy, które o tym kraju słyszeliście, to mity, czy prawda?